„Liechtenstein 2012” – wyprawa trekingowa (6-10 czerwca 2012 r.)

Właśnie wracamy z wyprawy do Liechtensteinu i malowniczej, alpejskiej doliny Ijes, która była naszym domem przez trzy dni. Jedziemy autostradą przez Niemcy, mijając wiatraki przy dźwiękach Czterech Pór Roku Vivaldiego. Jest więc czas, aby napisać kilka słów o naszej przygodzie.
Wyruszyliśmy we środę, szóstego czerwca, zaś na miejsce dotarliśmy po blisko czternastu godzinach jazdy i rozbiliśmy się pod dolną stacją kolejki Alplibahn w Malans. Świtało już, była prawie piąta nad ranem. Ucięliśmy krótką drzemkę, niektórzy w namiocie, niektórzy w aucie, a kilku z nas po prostu na asfalcie pod kolejką. Po kilku godzinach snu i szybkim śniadaniu, wyjechaliśmy kolejką na Alpli (1801 mnpm) i stamtąd ruszyliśmy do miejsca naszej bazy, do doliny Ijes. Droga wiodła początkowo przez las, następnie krajobraz się nieco zmienił i wędrowaliśmy poprzez zielone alpejskie pola i łąki, aż dotarliśmy na przełęcz położoną na wysokości 2075 mnpm. Mieliśmy przyjemność obserwować świstaki bawiące się na zboczu.
Po krótkim odpoczynku, niosąc dalej cały ekwipunek, zaczęliśmy schodzić do doliny. Na uwagę zasługują dwa tunele wydrążone w skale, które zimą stanowią barierę nie do przejścia, zamykając Ijes dla turystów. Po dotarciu na miejsce, rozbiliśmy obóz i po posiłku postanowiliśmy zdobyć pierwszy szczyt.
Na grani wiało niemiłosiernie. Pogoda dopisywała i nie zapowiadało się na deszcz, jednak im wyżej byliśmy, tym silniejszy stawał się wiatr. W pewnym momencie przyszło nam podjąć decyzję o odwrocie. Część grupy została na grani. Zdecydowaliśmy wspólnie z Kubą, że idziemy dalej. Ruszyliśmy na Schwarzhorn (2574 mnpm). Nasze wejście zakończyło się sukcesem, zdobyliśmy szczyt przy silnym wietrze, pokonując często kruchą grań na czworakach. Na górze, pod krzyżem stojącym na wierzchołku, spędziliśmy kilka krótkich chwil i po małej sesji zdjęciowej upamiętniającej wyczyn, wróciliśmy do czekającej niżej ekipy.
Jeszcze nie zdążyliśmy się nacieszyć ze zdobycia Schwarzhorna, a szykowało się kolejne podejście. Kiedy spotkaliśmy się znów na grani, Szymon kończył zakładanie raków i przymierzał się do wejścia na główny cel wyprawy, na Grauspitz, najwyższy szczyt Liechtensteinu. Znów ruszyłem w górę, tym razem z Szymonem. Posuwaliśmy się mozolnie wzdłuż zbocza, unikając silnego wiatru na grani. Śnieg był ciężki, stanowił stosunkowo stabilne oparcie dla raków. Po mniej więcej trzydziestu minutach marszu, dotarliśmy do miejsca, w którym należało zdecydować co dalej. Szymon wybrał wejście po grani, ja zdecydowałem, że podejdę z lewej strony, po skałach – przy mojej wadze wolałem jak najdłużej unikać tak silnego wiatru.
I po raz kolejny się udało. Grauspitz z pewnością nie należy do szczytów, na które można tak po prostu wejść. Ten szczyt trzeba zdobyć. I zdobyliśmy go z Szymonem, dla którego jest to kolejna perła do Korony Europy. Na szczycie wpisaliśmy się do księgi, udało się nawet zrobić zdjęcie z banerem PTT. Czekało nas jeszcze zejście. Postanowiliśmy szybko opuścić wietrzną grań i zjechać w dół „na sankach”. Tylko, że nie mieliśmy sanek, był to więc prawdopodobnie nasz najdłuższy zjazd na tyłkach po śniegu w życiu.
Następnego dnia kolejna ekipa zdobyła Grauspitz. Przy zdecydowanie lepszej pogodzie i bez tak uciążliwego wiatru na dachu Liechtensteinu stanęli: Ola, Aga, Wojtek, Łukasz, Marek i Kuba. Pozostała piątka wybrała się na spacer po dolinie, aby ostatecznie dojść na bezimienny dwutysięcznik na szlaku do Pfalzer Hutte.
Tego dnia zdecydowaliśmy, że pora opuścić malowniczą dolinę, a kolejny dzień przeznaczyć na zwiedzanie Vaduz, stolicy Liechtensteinu, oraz wizytę nad Jeziorem Bodeńskim. Najpierw trzeba było jednak zejść do Malans, gdzie czekały nasze samochody. Ruszyliśmy w dwóch grupach; pierwszą stanowiła szóstka, która zdobywała wspólnie Grauspitz, a drugą pozostała piątka. My zdecydowaliśmy się odwiedzić jeszcze Jenins, piękną wioskę z plantacjami winogron oraz ruiny zamku w pobliżu tej wioski.
Nie obyło się bez przygody. Zmierzchało już, a my nie mogliśmy odnaleźć drogi do Malans. Z pomocą przyszedł miejscowy Szwajcar, który najpierw wskazał nam drogę, a potem w obawie, czy dobrze zrozumieliśmy, wrócił po nas swoim samochodem i dowiózł nas pod samą kolejkę Alplibahn.

Grzegorz G.
.

PS. Droga na Grauspitz była dla mnie czymś więcej niż tylko zdobyciem szczytu. Brnąc mozolnie zboczem i wspinając się po skałach, miałem czas na refleksje nad własnym życiem. Nie można zmienić swojego przeznaczenia w jedną noc. Ale można zmienić kierunek, w którym się podąża. Szczęście nie jest zaś czymś, co można osiągnąć jutro. Szczęście projektujemy w sobie. I projektujemy je teraz. Każdy mój zdobyty szczyt sprawia, że rodzę się na nowo. Rodzę się lepszy i wolny…
.

uczestnicy wyprawy przed tartakiem w szwajcarskim Malans

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2012. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.