W piękną, sierpniową sobotę pojawiła się przed nami kolejna możliwość upolowania cudownych, letnich, górskich wspomnień! Wskoczyliśmy zatem do autokaru i wysiedliśmy z niego dopiero w malowniczej, słowackiej wiosce Terchova, która stanowi świetną bazę wypadową na liczne słowackie szlaki. Temperatura niemiłosiernie rosła, niemniej na pamiątkowe zdjęcie z banerem jeszcze znaleźliśmy chwilę przed wyruszeniem w drogę. Ponieważ tym razem grupa wycieczkowiczów była naprawdę liczna, Przewodnik dla naszego bezpieczeństwa postanowił podzielić nas na dwie mniejsze i tak, jedna wyruszyła pod czujnym okiem Pana Witka, druga pod skrzydłami Tadzia. W celu dodania bezpieczeństwu – bezpieczeństwa, podzieleni na podgrupy, ruszyliśmy również dwoma odrębnymi szlakami (niebieskim i żółtym), by finalnie spotkać się w jednym punkcie i wspólnie już kontynuować zdobywanie celu.
A cel był piękny, ale… po kolei, bo Janosikowe Diery, od których trasa się rozpoczęła, również dostarczyły nam licznych wrażeń i emocji. Myślę, że wielu z nas odkryło w sobie predyspozycję do bycia pomocnikami Janosika. Klimat miejsca był rewelacyjny, miły chłód od Białego Potoku i las, sprawiły iż na chwilę zapomnieliśmy o upale. Byliśmy też uważni i skupieni, bo śliskie kamienie, kładki i drabiny nie wybaczają błędów Turysty. Wyszliśmy z tego testu obronną ręką i wszyscy, cali i zdrowi spotkaliśmy się na łączniku szlaków. Tutaj już prażyło słońce, zatem poszły w ruch nakrycia głowy, a z plecaków powoli znikały zapasy wody. Przewodnik poinformował nas wcześniej, iż nie będzie możliwości zaopatrzenia się w napoje na trasie z powodu braku schronisk, więc każdy z nas niósł jej trochę więcej niż zwykle.
Po dotarciu do przełęczy Sedlo Medzirozsutce nastąpiła miła przerwa na posilenie się, dzięki czemu plecaki po raz kolejny zostały odrobinę odciążone przed ostatecznym podejściem. Z tego punktu można było również pójść w przeciwnym kierunku, niż nasz cel i zdobyć w krótkim czasie szczyt Małego Rozsuteca (1344 m n.p.m.), ale na ten dodatkowy wysiłek zdecydowali się tylko Michał, Przemek i… przypadkowo nasza koleżanka Bożena. Wszystkim Zdobywcom – gratulujemy i szczerze zazdrościmy. Bożence zwłaszcza!
Posileni, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak szybko pomagał nam nabierać wysokości co z jednej strony bardzo cieszyło, ale z drugiej bardzo też męczyło. Mijanki w wąskich miejscach ze schodzącymi z góry turystami też nie zawsze należały do łatwych. Gdy naszym oczom ukazały się pierwsze widoki myślę, że podziałały na nas lepiej, niż jakiekolwiek energetyczne batony! Patrzyliśmy i podziwialiśmy panoramę nie zdając sobie jeszcze do końca sprawy z tego, że to co najbardziej ekstremalne na tym szlaku, ciągle jeszcze przed nami…
Pojawiły się skałki, łańcuchy i jeszcze węższe mijanki z turystami. Miałam w sobie mix uczuć. Zachwyt, lęk, chęć wspinania się dalej i obawy jak zejdę później na dół, ale… nie byłam sama i kiedy naprawdę znalazłam się w miejscu bez pomysłu na kolejny krok i to bardzo dosłownie, Kolega znajdujący się poniżej pokierował moim butem i pomógł pewnie oprzeć stopę o bezpieczny punkt. Oj jestem mu za to bardzo wdzięczna! Przyznaję się tu do tego, by podkreślić to, co od wieków niby takie oczywiste, a jednak często bagatelizowane: w Góry nie chodzi się samemu! Po pierwsze dla bezpieczeństwa, po drugie dla atmosfery, która zawsze staje się radośniejsza w szerszym gronie. Za to właśnie bardzo sobie cenię wypady z PTT i dziękuję, że jesteście!
Skoro z opresji wyszłam cało, ruszyliśmy dalej. Oj, jak trudno czasem skupić uwagę wyłącznie na krokach skoro z każdej strony piękne widoki kusiły oczy, by zerknęły choć na chwilę tu i tam! Naprawdę dla wielu z nas, ten ostatni odcinek stanowił spore wyzwanie i myślę że dla wielu też była to pierwsza taka przygoda.
Zupełnie inny rodzaj szczytowania niż zazwyczaj, ale jaki przez to wyjątkowy! Obfotografowaliśmy wszystko co tylko się dało w myśl zasady, że piękna świata do plecaka spakować się nie da i na półkę w domu wypakować. A czasem szkoda…!
Naendorfinowani rozpoczęliśmy zejście i ono również dostarczyło nam sporych emocji. Łańcuchy, prawie pionowe, w niektórych momentach skałki, suchy żwirek złowrogo mogący przyprawić nas o poślizgnięcie i cudna, gęsta kosodrzewina, która często pomagała jakąś gałązką, by nie osunąć się niżej, niż się chciało.
Upalne słońce, zmęczenie i powolny koniec zapasów wody sprawiły, że dziarsko maszerowaliśmy zielonym szlakiem na parking do miejscowości Stefanowa (625 m n.p.m.), gdzie śmiało mogę zaryzykować stwierdzenie – „przepiliśmy” trochę Euro. Oj, potrzebowaliśmy tego wszyscy. Niektórzy skusili się również na skosztowanie miejscowych specjałów, zatem siły pomaleńku zaczynały się w nas regenerować. Droga powrotna przebiegła gładko, za co serdecznie dziękujemy Panu Kierowcy.
Mam nadzieję że jeszcze kiedyś tam wrócimy, bo mnie osobiście Velky Rozsutec (1609 m n.p.m.) zachwycił ze wszystkich swoich stron i jestem wdzięczna, że wiodący na jego szczyt szlak, pomógł mi odkryć w sobie coś nowego. Na długo zostanie w mej pamięci!
To jak? Do zobaczenia za tydzień, znów, gdzieś? Pozdrawiam!
M.K.
.