Na dworcu PKS, w miejscu zbiórki, zebrało się nas kilka osób: Tadzik, Jola, Wanda, Sonia, Ela, Wojtek i ja. Padający deszcz nie nastrajał optymizmem.
Po dojechaniu do Ustronia zrobiło się zimowo, padał śnieg. Rozpoczęliśmy wycieczkę w punkcie początku/końca Głównego Szlaku Beskidzkiego. Ruszyliśmy za czerwonymi znakami na Równicę. Na szlaku było sporo świeżego śniegu, ale szło się fajnie. Na Równicy była gęsta mgła i za wiele nie było widać. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy zielonym szlakiem do Brennej. Zaczęło się rozpogadzać i słoneczko zrobiło swoje – na szlaku zrobiło się mokro.
Z Brennej kontynuowaliśmy przejście zielonym w kierunku Blatniej. To miało być drugie i ostatnie podejście tego dnia, ale o tym później. Z upływem czasu zdobywając kolejne metry wysokości robiło się coraz chłodniej. Błoto zmieniało się z mokry śnieg, a pod schroniskiem na Blatniej palce u rak przemarzały – termometr Tadzika wskazywał temperaturę poniżej zera. Mieliśmy kończyć schodząc do Wapienicy, ale po krótkiej przerwie regeneracyjnej zdecydowaliśmy kontynuować wspinaczkę i ruszyliśmy żółtym szlakiem w kierunku Klimczoka. Mieliśmy do pokonania dodatkowe 200 metrów przewyższenia, raz w górę, raz w dół.
Na Klimczoku był czas na pieczątki i zwiedzanie kącika z kamykami Tadzika. Został do pokonania ostatni odcinek trasy, na szczęście nogi same szły w dół. Trasa była przedeptana, miejscami wyślizgana, a poniżej Szyndzielni miejscami było lodowisko. Schodziliśmy raz zielonym, raz czerwonym szlakiem, a skończyliśmy pod Dębowcem.
W planie było 20, a zrobiliśmy prawie 25 kilometrów.
Łukasz Kuś