W drugi dzień wycieczki po słowackich górach mieliśmy zaplanowane do zdobycia dwa szczyty: Busov (1002 m n.p.m.) w Beskidzie Niskim oraz Smiliansky vrch (749 m n.p.m.) na Pogórzu Ondawskim.
Śniadanie w Zaciszu było urozmaicone. Każdy mógł zjeść to, co lubi i nawet zupą można było się poczęstować, nie mówiąc już o naleśnikach. Widać było, że gospodarz wie jak zadbać o turystów wychodzących w góry, żeby nie osłabli z sił. Po skończonym śniadaniu, wszyscy spakowali się i pożegnali z gospodarzami, po czym udali się do autokaru. Po sprawdzeniu listy obecności, przewodnik zdecydował, że zgodnie z planem najpierw zdobędziemy Busov, a pózniej Smiliansky vrch.
Po dłuższym przejeździe autokarem, w końcu dotarliśmy na miejsce, skąd mieliśmy zacząć wędrówkę na szczyt Busova. Parkingu nie było nigdzie, więc musieliśmy szybko się zebrać, żeby autokar nie blokował drogi. Oczywiście, jak zawsze, Matka Natura zaskoczyła nas widokami i ciszą, choć obok było słychać krzyki romskich dzieci i szczekanie psów.
Pierwsze podejście nie było aż tak strome jak na Mincolu, więc wszyscy byli zadowoleni. Zanim weszliśmy w las, wszyscy podziwiali krajobraz po przeciwnej stronie i gdyby nie porośnięte szczyty to wyglądałoby, jakbyśmy byli w Bieszczadach. Jeden szczyt przypominał bieszczadzkie połoniny w pomniejszonej skali.
Pogoda dopisywała od samego rana, więc szło się raźno, aż ukazało nam się drugie podejście. Trzeba było uważać, by nie poślizgnąć się i nie zjechać na dół. Część grupy założyła raczki, żeby czuć się pewnie na szlaku. Gdy wszyscy pokonali dość strome podejście, zatrzymaliśmy się na półce, by napić się ciepłej herbaty, złapać tchu i zebrać siły na zdobycie szczytu.
Po dotarciu na szczyt Busova przewodnik pozwolił nam przez dłużą chwilę porządnie się zregenerować. Jedni jedli, drudzy ubierali raczki, a jeszcze inni podziwiali widoki. Zwłaszcza przez te widoki na przepiękne i okazałe Tatry, trudno było zebrać wszystkich do zbiorowego zdjęcia. Gdy wszyscy już pofotografowali, a i zrobiliśmy wspólne zdjęcie, rozpoczęliśmy zejście do autokaru, gdyż czekał nas jeszcze jeden szczyt do zdobycia.
Po sprawnym przejeździe na Podgórze Ondawskie, przewodnik zasugerował, by na szlak ruszyli Ci, którzy czują się na siłach. Zebrała się większa część grupy, której celem było zdobycie nieoszlakowanego Smilianskiego vrchu. Ktoś powiedział, że sami sobie wytyczymy i oznaczymy szlak na ten szczyt.
Po wejściu w las faktycznie nie było widać żadnej ścieżki na szczyt, co nie zraziło nas od podjęcia wyzwania. Pewnie nie pierwsi i nie ostatni jesteśmy tymi, którzy wchodzą na ten szczyt swoim własnym szlakiem. Dobrze, że było trochę śniegu, więc przynajmniej mieliśmy ułatwiony powrót ze szczytu. Po pierwszym podejściu, niemal wszyscy zastanawialiśmy się czy znajdziemy drogę na szczyt. Widać było, jak dwóch uczestników orientowało mapę, dokąd iść – jeden szedł zboczem góry, a drugi jakby sprawdzał na telefonie.
Po dłuższej wędrówce przez malowniczy, bukowo-iglasty las, ukazał się prześwit i polana, na której cześć uczestników pomyślała, że już jesteśmy na szczycie. Do szczytu pozostało jednak jeszcze około 10-15 minut, lecz my póki co zachwycaliśmy się widokami, jakie nam się ukazały.
Do szczytu dotarliśmy szybko. Nawet nie było aż tak trudno w końcówce. Po szybkim zrobieniu zdjęcia grupowego zaczęliśmy wracać, a było już dość późno. Nie chcieliśmy schodzić w ciemnościach. Zejście było łatwe, choć gdzieniegdzie trzeba było uważać, schodząc po liściach lub błocie. O wypadek wtedy jest nietrudno.
Gdy strudzeni zdobyciem dwóch szczytów dotarliśmy do autokaru, pozostała nam tylko droga powrotna do Bielska-Białej. Przewodnik przeliczył nas jeszcze i dał trochę wytchnienia, żebyśmy mogli się przebrać w wygodniejsze ubrania i buty.
Droga powrotna zleciała bardzo szybko, nawet pomimo obowiązkowej przerwy dla kierowcy. Trzeba pochwalić kierowcę za tak sprawą i bezpieczną jazdę takim dużym pojazdem. Podziękowania należą się też przewodnikowi, który opowiadał ciekawostki i nowinki na temat mijanych regionów Słowacji i choć pogoda w pierwszy dzień nas nie rozpieściła, w drugi odpłaciła nam z bardzo dużą nawiązką.
W Bielsku byliśmy zgodnie z planem prawie o czasie – 10 minut spóźnienia to jak nic. Wszyscy pożegnaliśmy się ze sobą, a kierowcy i przewodnikowi podziękowaliśmy gromkimi brawami.
Przemek K.