Mulhacén (Sierra Nevada, Hiszpania), Coma Pedrosa (Pireneje, Andora) – wyprawa trekkingowo-krajoznawcza – 27 września – 4 października 2014 r.

Gdy początkiem roku podczas wycieczek oddziałowych informowaliśmy o planach wyjazdu do Hiszpanii i Andory, prosiliśmy o zgłaszanie się w grupkach 4-osobowych, aby przy rezerwacji samochodów obniżyć koszty. Suma summarum okazało się w ostatniej, tegorocznej wyprawie trekkingowo-krajoznawczej wzięło udział pięć osób: Kasia, Andrzej, Grzesiek, Kuba i Szymek.
Po przylocie na lotnisko w Maladze okazało się, że na wynajęcie samochodu musimy sporo poczekać… Kolejka przypominała te z czasów komuny, dodatkowo dowiedzieliśmy się, że nie możemy samochodem wjechać ani do Andory, ani na Gibraltar… Gdy usiedliśmy w końcu w „naszym” Peugeot Partner było zbyt późno by cokolwiek zwiedzać i ruszyliśmy prosto w góry w Sierra Nevada, w których co roku przygotowuje się wytrzymałościowo nasza mistrzyni nart – Justyna Kowalczyk.
Po noclegu na wysokości 2500 m n.p.m. parkowym busem wyjechaliśmy w okolice górnej stacji kolejki na Veletę, która o tej porze roku jest już nieczynna i powędrowaliśmy w stronę Mulhacena. Widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów z powodu mgły, a my maszerowaliśmy w stronę ostatniego refugia przed finałową „wspinaczką” na najwyższy szczyt kontynentalnej Hiszpanii. Na szlaku mijali nas liczni rowerzyści korzystający z uroków tej najwyżej położonej drogi w Europie oraz turyści na koniach. Refugia we mgle nie znaleźliśmy, za to rozpoczęliśmy podejście o różnicy wysokości ponad 400 metrów. W końcu, późnym popołudniem stanęliśmy na szczycie (3479 m n.p.m.). Widoczność była tak niska, że nawet na wykonanym z kilku metrów zdjęciu grupowym przy kapliczce ciężko rozpoznać kto jest kim…
Po zejściu do miniętego w drodze wejściowej refugia nastąpił cud – mgła się rozstąpiła i wreszcie mogliśmy docenić piękno gór Sierra Nevada, jakże innych od doskonale znanych nam Karpat. Pomimo, że w drodze powrotnej staraliśmy się zachować jak najwyższe tempo marszu, zabrakło nam około 30 minut do odjazdu ostatniego busa spod Velety… Z tego powodu, już po zmroku, musieliśmy pokonać dodatkowo około 10 kilometrów do parkingu, na którym zostaliśmy samochody. Tam też zostaliśmy na nocleg.
.

nasza piątka na szczycie Mulhacena (3479 m n.p.m.)

Następnego dnia, dość spontanicznie postanowiliśmy zwiedzić Alhambrę w Granadzie, warowny zespół pałacowy zbudowany w latach 1232-1273 i dalej rozbudowywany do XIV wieku przez dynastię Nasrydów. Ta twierdza mauretańskich kalifów, która została wpisana w 1984 r. na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO oraz przyległe do niej ogrody Generalife z letnią rezydencją kalifów zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Choć samo zwiedzanie zajęło nam prawie pięć godzin, z pewnością nikt nie odczuwał tego jako czas stracony. Naprawdę warto było odwiedzić Alhambrę.
Wieczorem spotkaliśmy się jeszcze z Kubą, który z samego rana miał lecieć do Manchesteru, po czym skierowaliśmy się na samo południe Półwyspu Iberyjskiego. We wtorek mieliśmy okazję zwiedzić hiszpańską stolicę surfingu Tarifę z górującym nad nią muzułmańskim zamkiem z X wieku, przebudowywanym później w XVII i XVIII wieku. Wybraliśmy się także na najbardziej wysunięty na południe punkt Europy – Przylądek Marroquí oraz połączoną z nim mostem Isla de Las Palomas. Drugą część dnia spędziliśmy z kolei w położonym 40 kilometrów dalej Gibraltarze – brytyjskim terytorium zamorskim graniczącym z Hiszpanią. Poruszaliśmy się pieszo mając wrażenie, że przebywamy gdzieś w Anglii… Jedynym niepasującym do Wysp Brytyjskich faktem był prawostronny ruch samochodów. Kolejką wyjechaliśmy na Skałę Gibraltarską (426 m n.p.m.), by podziwiać rozległą panoramę na afrykańskie wybrzeże położone po drugiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej. Atrakcją tej góry zwanej też z arabskiego Dżabal al-Tarik są z pewnością makaki, a dokładniej magoty, których około 250 żyje w tym miejscu. Są to jedyne żyjące na wolności małpy na kontynencie europejskim. Niestety, zabrakło nam czasu na odwiedzenie jaskiń i muzeów związanych z II wojną światową oraz położonego nad samym morzem Europa Point, gdzie znajduje się pomnik poświęcony tragicznej śmierci naczelnego wodza Polskich Sił Zbrojnych i premiera RP na uchodźstwie gen. Władysława Sikorskiego.
Środę poświęciliśmy na podróż samochodem z południa na północ Hiszpanii. Krajobrazy na trasie z pogórkami o czerwonym kolorze bardziej przypominały nam krajobrazy amerykańskiego Utah, niż Europę. W pobliże granicy z Andorą dojechaliśmy już po zmroku.
Nazajutrz z samego rana, na piechotę weszliśmy na terytorium jednego z najmniejszych państw Europy. Choć jeszcze wieczorem zakładaliśmy wynajęcie taksówki, udało nam się złapać autobus jadący prosto do stolicy tego państewka – Andorra la Vella, skąd kolejnym autobusem dotarliśmy do Arinsal, pełniącego w zimie rolę kurortu narciarskiego, dla nas z kolei będącego punktem wyjściowym na najwyższy w Andorze szczyt Coma Pedrosa (2942 m n.p.m.). Tym razem dopisywała nam piękna pogoda i niesamowita widoczność, dzięki czemu mogliśmy delektować się pobytem w Pirenejach. 1500 metrów różnicy wysokości, które musieliśmy pokonać również nie robiło na nas wielkiego wrażenia. Po prostu wędrowaliśmy przyjemnym szlakiem do góry, krok za krokiem… Na trasie spotkaliśmy pięcioosobową grupę Polaków spod Warszawy, dwóch naszych rodaków mieszkających na co dzień w angielskim Peterborough oraz kilka grupek Francuzów, którzy wybrali się w tej rejon Pirenejów.
.

zdobywcy najwyższego szczytu Andory – Coma Pedrosa (2942 m n.p.m.)

Po nocy spędzonej na campingu pojechaliśmy w stronę ostatniego punktu naszej wyprawy, do Barcelony. Piękną panoramę miasta mieliśmy okazję obejrzeć z dwóch stron – ze wzgórz Tibidabo i Montjuïc. Przespacerowaliśmy się dookoła zamku Castell de Montjuïc, odwiedziliśmy stadion olimpijski, jeden z obiektów, na których olimpijczycy rywalizowali w 1992 roku, po czym zjechaliśmy do centrum miasta. Obejrzeliśmy stadion Camp Nou, największy tego typu obiekt w Europie i drugi na świecie, powędrowaliśmy dzielnicą Barri Gotic, zaliczyliśmy ulicę La Rambla oraz zachwycaliśmy się kunsztem Antoniego Gaudiego, genialnego architekta z przełomu XIX i XX wieku oglądając pozostającą od przeszło wieku w budowie kościół Sagrada Familia oraz Casa Batlló – niesamowicie wyglądającą kamienicę. Na koniec przygody z Barceloną, już po zmroku wybraliśmy się na Plac Hiszpański, gdzie w towarzystwie kilku tysięcy turystów uczestniczyliśmy w pokazie podświetlanej różnokolorowymi światłami magicznej fontanny wyrzucającej strumieniami wodę w rytm muzyki. Na więcej niestety zabrakło czasu…
Po Polski wróciliśmy w sobotę rano lecąc z lotniska Barcelona-Girona bezpośrednio do podkrakowskich Balic kończąc w ten sposób tygodniową przygodę z Hiszpanią.

SB

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2014. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.