Zebraliśmy się na Placu Targowym. Było sporo osób, w tym paru dorosłych. Pogoda była świetna, ale tak czy siak rano było trochę chłodno. Dlatego w autobusie każdy chciał siąść jak najdalej, z tyłu.
Nie jechaliśmy długo. W czasie podróży pan Miłosz opowiadał różne ciekawe rzeczy na temat Leskowca, jego okolic i miejsc, które mijaliśmy. Oczywiście, potem bardzo nam się to przydało.
Na początku szliśmy zwartą grupą, ale jakoś bardzo długo to nie trwało, mimo że się staraliśmy. Tak jak zawsze. Tym razem pan Szymon prowadził, a pani Sylwia zamykała nasz swego rodzaju pochód. Byliśmy w miarę zorganizowani, a niektórzy już na początku znaleźli sobie kije, na których się wspierali. Oczywiście nie mówię o tych nielicznych, którzy kijki przywieźli ze sobą.
W naszych „szeregach” znalazły się osoby, które w wycieczce uczestniczyły pierwszy raz. Mieli otrzymać oni imiona górskie, ale, jak ci, którzy byli na Rachowcu i wtedy swoje imiona otrzymali, również oni musieli wykonać pięć zadań. Pierwszym było wymyślenie pięciu ukłonów. „Nowicjusze” ten test przeszli pomyślnie, ale na ich nieszczęście, to był dopiero początek.
Atmosfera była bardzo przyjemna. Wszyscy żartowali i się wygłupiali. Nie był to raczej czas na poważne rozmowy i praktycznie każdy zdołał to w pełni wykorzystać. Również, po nie aż tak ciężkich podejściach, może tylko troszeczkę zmęczeni, wkroczyliśmy na teren schroniska Pod Leskowcem. (Tak naprawdę to schronisko nie jest pod Leskowcem. Znajduje się ono na Groniu Jana Pawła II, czyli Jaworzynie). Dumni z siebie, mieliśmy zamiar wejść do schroniska i zamówić coś ciepłego, by nacieszyć się tym przez garstkę czasu, którą spędzaliśmy w schronisku i którą mogliśmy gospodarować, jak nam się żywnie podoba. Niestety, tyle osób, ile mniej więcej zrealizowało to nasze grupowe marzenie, mogłabym pokazać na palcach jednej ręki. Tak naprawdę w schronisku był taki tłok, że większość nie miała szans ani cierpliwości do półgodzinnego czekania w kolejce i na wydanie jedzenia. Dlatego cały przywieziony z domu prowiant zaczął znikać w zatrważającym tempie. To jednak nie oznacza, że nie zdążyliśmy się powygłupiać, porozmawiać, porozrabiać i co tam nam przyszło do głowy.
Ale ten pełen jedzenia, zabawy, jedzenia i jeszcze raz jedzenia i zabawy dzień też musiał się skończyć. Musieliśmy wejść po górce, która idealnie nadawała się do zjeżdżania na sankach, lub, jak parę pomysłowych osób zrobiło, na plecaku bądź „na pingwinka”. Kiedy w końcu każdy był przekonany, że ma wszystko na swoim miejscu, a plecak i kij znajdują się tam, gdzie powinny, ruszyliśmy w stronę Przełęczy Anula.
Zatrzymaliśmy się w nieosłoniętym drzewami, rozległym i płaskim miejscu. Było tam pełno śniegu i tym również razem znalazła się grupka osób, która nie miała oporów przed zmoczeniem się, robiąc w nim aniołki.
Tych kilka bardziej spostrzegawczych osób mogło się zorientować, że ta przerwa jest odrobinę zbyt długa. Mieli rację. Bo nagle przyszło… dwóch Świętych Mikołajów. Jeden w czerwonej czapce z pomponem i z białą brodą, czyli taki, którego znają wszystkie dzieci. Natomiast drugi przypominał bardziej takiego Mikołaja, który chodził kiedyś po świecie jako człowiek z krwi i kości. Co nie oznacza, że nie był święty, dla tych niedoinformowanych.
Mikołaje dali nam cukierki, a przy okazji sprezentowali bonus naszym „nowicjuszom” – odjęli im jedno zadanie, więc zostało tylko jedno. Po jego wykonaniu, pani Kasia oraz pani Sylwia kijkami nadawały imiona górskie.
Po całej „uroczystości”, powędrowaliśmy dalej. Długo szliśmy gęsiego, gdyż pod śniegiem był lód, przez co parę osób się poślizgnęło (nie tylko te niezdary, takie jak ja). W końcu dotarliśmy do Przełęczy Anula, a pan Szymon uraczył nas wyjaśnieniem tej nazwy. Gdy już zaczęliśmy schodzić, nim się obejrzeliśmy, siedzieliśmy w autobusie. A jeszcze ułamek sekundy później staliśmy na Placu Targowym, już w Kozach.
Myślę, że większość osób uznała tę wycieczkę za udaną, podobnie jak ja.
Marta Jurczak, SP nr 1 w Kozach
.