Dwóch naszych kolegów: Szymon Baron, prezes Oddziału PTT w Bielsku-Białej i Wojciech Szypuła, którego niedawno gościliśmy z prelekcją na temat Krajów Bałtyckich zorganizowało na przełomie kwietnia i maja br. wyjazd na Azory, którego głównym celem było wejście na Pico (2351 m n.p.m.), najwyższy szczyt Portugalii, zaliczany do Korony Europy. Poniżej prezentujemy relację z tego wyjazdu przygotowaną przez naszego kolegę:
Najlepsze pomysły z reguły przychodzą spontanicznie… Od kilku lat dość biernie rozglądałem się za tanimi połączeniami lotniczymi na portugalskie Azory. Dość leniwie, bo nie było we mnie większej determinacji. W okresie świątecznym, kilka dni przed nadejściem roku 2017, rozmawiałem na przerwie śniadaniowej z Wojtkiem, kolegą z pracy, który uwielbia wyszukiwać tanie połączenia lotnicze. Rzuciłem tylko hasło „Azory”, a już tego dnia wieczorem odebrałem telefon od Wojtka: „Znalazłem połączenie na Pico za 918 zł, lecimy na majówkę?”. Długo nie trzeba było mnie namawiać – krótka konsultacja z żoną i już następnego dnia cieszyliśmy się z biletów samolotowych. Ośmiu biletów, bo takie połączenie okazało się najtańsze…
Nasza przygoda zaczęła się w środę, 26 kwietnia 2017 r. Do pracy przyszliśmy z plecakami i choć jeden z powierzonych mi tematów kończyłem dosłownie na sekundy przed wyjściem, punktualnie o 13-tej opuściliśmy biuro. Szybki dojazd na bielski dworzec, złapany w ostatniej chwili „Lajkonik” do Krakowa i z wyprzedzeniem meldujemy się na lotnisku Kraków-Balice.
Pierwszy lot liniami Ryanair zabiera nas do Bergamo, dokąd docieramy pod wieczór. Pogoda nie dopisuje, wokół chmury, choć nie pada. Decydujemy się na spacer do centrum, to tylko sześć kilometrów. Niestety, po drodze dopada nas ulewa… nici ze zwiedzania miasta. Nieco przemoczeni decydujemy się by wrócić na lotnisko autobusem. Miejscowy dworzec nie wygląda zbyt zachęcająco. Wokół nieduże grupki murzynów przypalających różne używki, a jedyne osoby wylegitymowane przez karabinierów to Wojtek i ja. Noc spędzamy na lotnisku, umilając sobie czas grą w tysiąca.
.
Na szczęście kolejny lot mamy rano. Tym razem naszym celem jest Porto, drugie największe miasto w Portugalii, położone u ujścia rzeki Duero do Atlantyku. Metrem dostajemy się do centrum, a wyjątkowo piękna pogoda zachęca do spaceru. Pierwsze kroki kierujemy do położonego przy przystanku Trindade warzywniaka, w którym kupujemy owoce. Tak posileni ruszamy przed siebie, docierając przypadkowo pod miejscowy Ratusz. Naszym oczom ukazują się pierwsze budynki pokryte charakterystycznymi dla Portugalii płytkami azulejo. Pięknie zdobione ściany wywierają na nas ogromne wrażenie. Wędrując uliczkami historycznej dzielnicy Ribeira docieramy na miejscowy targ. Robimy zakupy – pierwsze pamiątki, bułki, kilka kiełbasek chorizo. Jedna z nich, solidnie wysuszona szczególnie przypada nam do gustu. Wojtek rusza by kupić kilogram na drogę i nie może uwierzyć, że płacimy za solidną porcję jedynie 3,90€. Docieramy do dworca kolejowego Porto-São Bento, którego wnętrze urzeka kolejnymi scenami ułożonymi z płytek azulejo, a następnie odwiedzając katedrę, schodzimy na nabrzeże przy moście Ponte Dom Luís I z 1886 roku, projektu ucznia Gustawa Eiffla. Wędrując wzdłuż nabrzeża, co chwilę mijani przez zabytkowe tramwaje docieramy do ogrodów Jardins do Palácio de Cristal. Tu spędzamy dłuższą chwilę odpoczywając i delektując się widokami na otoczenie rzeki Duero. Do stacji Trindade wracamy inną drogą, obok wieży Torre dos Clérigos.
Noc spędzamy ponownie na lotnisku. W stosunku do Bergamo, lotnisko Francisco Sá Carneiro w Porto jest ogromne. Bez problemu znajdujemy wolne ławki w pobliżu hali odlotów i nie niepokojeni przez nikogo wysypiamy się do rana.
Następnego dnia, w piątek z rana odbywamy najkrótszy lot w tej podróży – z Porto do Lizbony. Nie mamy tu dużo czasu, odwiedzamy tylko supermarket, w którym uzupełniamy prowiant i wracamy na lotnisko. Po trzech lotach Ryanair’em tym razem czeka nas podróż liniami Air Azores. Zupełnie inna obsługa, ciepły posiłek na pokładzie i brak nachalnych informacji o kolejnych promocjach zakupowych. Bilety kupione z wyprzedzeniem też są niewiele droższe, niż w tanich liniach. Późnym popołudniem docieramy do Ponta Delgada, stolicy wyspy São Miguel. Po trzech dniach podróży jesteśmy w końcu na Azorach!
Z lotniska odbiera na Sergio, od którego pożyczamy na niespełna dobę samochód. Dzięki temu mamy okazję zobaczyć co nieco na największej z wysp Azorów. Na początek jedziemy do miejscowości Maia, gdzie poznany przez internet Eduardo zrobił z rozpadającego się domu raj dla couchsurferów. Mamy tu okazję poznać kilka osób z Niemiec, Holandii, Rumunii i… Polski.
Pozostałą część dnia spędzamy na zwiedzaniu kolejnych atrakcji. Odwiedzamy kilka punktów widokowych na wybrzeżu. Majestatyczne klify, o które rozbijają się fale Oceanu Atlantyckiego, malowniczo położone miasteczka i wioski, zatoki oraz wodospady, jak ten położony w pobliżu Miradouro da Rocha, czy wreszcie egzotyczna dla nas przyroda, sprawiają, że czujemy się tu fantastycznie. Jak mówią nam wszyscy miejscowi rozmówcy, by dobrze poznać wyspę, jej atrakcje przyrodnicze i kulturowe, potrzeba co najmniej sześć tygodni. W pełni się z tym zgadzam, lecz my mamy niespełna dobę, by choć dotknąć maleńkiego kawałka tego piękna. Czas nam ucieka, więc jedziemy w głąb wyspy. Odwiedzamy kalderę Furnas z pięknym jeziorem i gorącymi źródłami, po czym jedziemy dalej w stronę kolejnego jeziora. Rzut oka na mapę i przy płytkim, położonym w pobliżu drogi zbiorniku wodnym czujemy się zawiedzeni zachwalaną Lagoa Congro. Po kolejnym kilometrze odkrywamy drogowskaz kierujący we właściwe miejsce. Cóż, na mapach też zdarzają się błędy. Powoli zmierzcha, a my delektując się miejscową florą schodzimy w stronę położonego nisko jeziora. Kwiaty, konary i korzenie, pod i ponad naszą ścieżką, wreszcie wyłaniające się między drzewami szmaragdowe jezioro, potwierdzają, że dobrze uczyniliśmy przyjeżdżając w to miejsce. Jest cudownie. Już po zmroku wracamy na naszą kwaterę.
Po dobrze przespanej nocy, wstajemy zupełnie przypadkowo przed piątą rano miejscowego czasu (w Polsce jest 7 rano). Od razu pakujemy się i jedziemy do Ponta Delgada, które o tej porze jeszcze nie śpi. Tu i ówdzie krążą miejscowi wracający z nocnych szaleństw. Wędrujemy wąskimi uliczkami, oglądamy ratusz i bramę miejską, delektujemy się azorskimi chodnikami, misternie poukładanymi z dwukolorowej kostki brukowej. To też jedna z miejscowych atrakcji. Wreszcie wracamy do samochodu i jedziemy w stronę ostatniej z zaplanowanych atrakcji – Sete Cidades. Zdjęcie z punktu widokowego Vista do Rei na te dwa, stykające się ze sobą jeziora jest obowiązkiem każdego turysty odwiedzające Azory. W promieniach słońca większe z jezior jest intensywnie niebieskie, z kolei mniejsze przybiera barwę zielonkawą. Odwiedzając te jeziora wczesnym rankiem nie zauważamy różnicy w kolorach. Zauważamy za to wielki, zrujnowany obiekt – jest to otwarty w 1989 r. hotel Monte Palace, który nie wytrzymał próby czasu. Kilkanaście lat temu zbyt mało turystów przyjeżdżało w to miejsce (nie docierały tu tanie linie lotnicze), by było ono ekonomicznie uzasadnione – ot, taki przykład iberyjskiej megalomanii. A położony jest w cudownym miejscu, ciężko o piękniejszą lokalizację…
Wracamy na lotnisko im. Jana Pawła II. Oddajemy kluczyki od samochodu Sergiowi, po czym udajemy się na odprawę. Lot samolotem o napędzie śmigłowym na Pico dostarcza niezwykłych wrażeń. 36 pasażerów (na 37 dostępnych miejsc) ma okazję poczuć czym różni się lot małym samolotem w stosunku do standardowo używanych przez tanie linie lotnicze Boeingów 737 czy Airbus A320.
Lądujemy na Pico. Po opuszczenia terminala patrzymy na cel naszego wyjazdu – wulkan Pico (2531 m n.p.m.). Delikatnie owiany tworzącą się nad nim chmurą prezentuje się fantastycznie. Nie wiemy jeszcze, że drugi raz w całej krasie zobaczymy go dopiero w przeddzień wylotu. Niewielkie lotnisko, zero komunikacji publicznej o tej porze, w sumie niezbyt daleko (11 km) do stolicy wyspy. Decydujemy się na spacer, lecz już po kilkuset metrach łapiemy autostop. Raczej niezbyt popularny jest na Azorach ten sposób przemieszczania się, lecz dopisuje nam szczęście. Już po chwili jesteśmy na rogatkach Madaleny.
Całe popołudnie poświęcamy na poznanie tej miejscowości. Nie turystyczne, lecz logistyczne. Ustalamy, gdzie są sklepy, gdzie można kupić bilety na prom, skąd odjeżdżają taksówki, gdzie złapiemy wifi… W końcu kierujemy się w stronę „domu” Holgera – Niemca, który postanowił spędzić życie na tej wyspie. Nasz couchsurfingowy gospodarz bardzo precyzyjnie opisał na swoim profilu to małe królestwo jako tymczasową budowlę z drewna, plastiku i tego co znalazł. Zaprezentował nam autorski prysznic, wiaderkową toaletę, polową kuchnię i miejsce, w którym będziemy spać. W „domu” jedyna ścieżka, którą od drzwi można dojść do „sypialni” i… cuda techniki – ogromny telewizor, tablety, laptop… Wygląda to dość oryginalnie. Niesamowite, że od świata zewnętrznego potrzebuje on tylko prąd, internet, jedzenie oraz dwa razy do roku butlę z gazem. Wodę gromadzi z deszczówki, odchody utylizuje za pomocą przygotowanego przez siebie torfu, a dzięki słońcu podgrzewa wodę do „prysznica”. Prawdziwy mistrz azorskiego survivalu.
Ponieważ byliśmy przed wyjazdem przygotowani na spartańskie warunki, nie przeraziło nas to zbytnio. Holger przygotował dla nas namiot, w którym ledwo, ale jednak się zmieściliśmy. Z uwagi na deszczową noc zaadaptowaliśmy dodatkowe osłony ze znalezionych materiałów i ten sposób przespaliśmy do rana. Na następny dzień planujemy wejście na Pico.
Rano stawiamy się na postoju taksówek przy kościele w Madalenie. Niestety, umówionej taksówki nie ma. Nerwowe poszukiwania jakiegokolwiek transportu kończą się fiaskiem. Gdy już mamy ruszać w stronę początku szlaku na piechotę, przejeżdża koło nas taksówka. Nie zatrzymuje się jednak ani za pierwszym, ani za drugim razem – pewnie czeka na jakiegoś klienta… Na szczęście za trzecim razem staje i zabiera nas za horrendalne 30€ pod budynek przewodników, który znajduje się na początku szlaku. Nie planowaliśmy aż takiego wydatku.
W siedzibie przewodników (ok. 1250 m n.p.m.) płacimy po 12€ od osoby za możliwość zdobywania najwyższego szczytu Portugalii. Okazuje się, że nie płacimy tylko za samą możliwość… W tej cenie każdy dostaje odbiornik GPS, dzięki któremu w każdej chwili można nas zlokalizować, a w razie wypadku na szlaku nie zostaniemy obciążeni kosztem służb ratowniczych, których funkcję sprawują miejscowi strażacy. Co innego, gdyby jakieś nieszczęście przydarzyło nam się z dala od szlaku. Na trasie znajdują się też trzy kamery, które rejestrują turystów wędrujących na Pico.
W końcu po obejrzeniu około dziesięciominutowego filmu na temat zasad bezpieczeństwa w górach ruszamy na szlak. Początkowo wyraźna ścieżka oznaczona 47 ponumerowanymi słupkami z czasem zanika. Piękne, egzotyczne dla nas rośliny, rosnące na żyznych, wulkanicznych glebach wraz ze zwiększaniem wysokości zanikają odsłaniając pola zastygłej lawy i skały bazaltowe. Podchodzimy we mgle, gdyż nasza góra pogrążona jest w ciężkich chmurach. Co chwilę mży, a my musimy przystawać, by wypatrzyć kolejny słupek i obrać właściwy kierunek. Na szlaku spotykamy turystów z Portugalii, Hiszpanii, Słowenii, Niemiec i… Polski. Około 2000 m n.p.m. kończy się pułap chmury i naszym oczom ukazuje się błękit nieba. Niestety, nie możemy liczyć na żadne widoki, wokół nas rozciąga się biała pierzyna chmur. W końcu docieramy na brzeg potężnej kaldery. Stąd jeszcze w pionie tylko siedemdziesiąt metrów wspinaczki na mały stożek wulkaniczny wieńczący tę niesamowitą górę. Tuż poniżej wierzchołka trafiamy na ciepłe wyziewy wulkaniczne i w końcu, w samo południe stajemy na szczycie Pico. Na nasze szczęście co nieco rozstępują się chmury i widzimy niewielkie fragmenty wyspy wraz z otaczającym ją oceanem.
Po blisko półgodzinnym pobycie na szczycie ruszamy w drogę powrotną. Gdzieniegdzie musimy uważać, by nie poślizgnąć się na wulkanicznym piasku, gdzieniegdzie przystajemy, by w nieco rzadszej mgle wypatrzyć kolejny słupek. W końcu po 6 godzinach i 45 minutach od startu wracamy do budynku przewodników. Tu czeka nas kolejne zaskoczenie – otrzymujemy certyfikat wejścia na górę. Przecież nasze GPS-y odnotowały, że byliśmy na szczycie. Przy okazji oglądamy trasy marszu dzisiejszych turystów. Czerwoną linią zaznaczona jest nominalna trasa, zielonymi – ścieżki poszczególnych osób. Widać, że każdy wybiera najłatwiejszy swoim zdaniem wariant, a dobrze nam znany z polskich gór szlak w rzeczywistości nie jest jedyną słuszną ścieżką.
Po krótkim odpoczynku zastanawiamy się jak oszczędzić kolejne 30€ na taksówce. W międzyczasie z góry schodzą młodzi Niemcy, którzy zgadzają się nas zawieźć do Madaleny. Za darmo…
Szczęście tego dnia nie opuszcza nas. W międzyczasie dzwoni do mnie Emilia, nasz następny gospodarz z couchsurfingu, która proponuje nam nocleg dzień wcześniej, niż się umawialiśmy. Nie trzeba nas dwa razy namawiać. Od kilku dni marzymy o normalnym, ciepłym prysznicu. Żegnamy się więc z gościnnym Holgerem, który na koniec przygotowuje dla nas jeszcze pyszne spaghetti, po czym udajemy się w kierunku naszego nowego lokum. Oj, różnica jest piorunująca – po dwóch nocach spędzonych w lekko dziwnych warunkach, tu mamy do dyspozycji dwa pokoje, łazienkę, kuchnię i salon. Wszystko za darmo w ramach couchsurfingu. Ponad godzinę siedzimy z Emilią i rozmawiamy o wielu różnych tematach, co najmniej jakbyśmy znali się od wielu lat…
Namówieni przez naszą nową znajomą kolejny dzień spędzamy na wycieczce pieszej pośród winnic, których krajobraz został wpisany w roku 2004 na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Początki uprawy winorośli na tej wyspie sięgają XV wieku i choć wiele z nich jest obecnie nieczynnych, mnóstwo płotów zbudowanych ze skał wulkanicznych, zarówno oddzielających poszczególne winnice, jak i stanowiących osłonę dla pojedynczych krzewów przed wiatrem oraz wszechobecne piwniczki i rezydencje z XIX wieku sprawiają, że ten dzień z pewnością zapamiętamy na długo. Jeśli dodamy do tego spacer po zastygniętej lawie na brzegu oceanu, wysokie fale rozbijające się o wyspę, kolorowe kwiaty, których ogromu nie sposób opisać, czy wreszcie porośnięte bujną roślinnością wzgórze Monte (ok. 110 m n.p.m.), aż chce się wracać na Azory.
Następnego dnia, nieco opieszale, bacznie obserwując chmury za oknem, decydujemy się popłynąć na sąsiednią wyspę Faial. Na promie meldujemy się o jedenastej i już pół godziny później schodzimy na brzeg w Horcie – miasteczku, do którego zawijają niemal wszystkie żeglowne rejsy transatlantyckie z Europy do Ameryki Północnej. Odwiedzamy na początek port jachtowy, którego nabrzeża pokryte są malunkami wykonanymi samodzielnie przez odwiedzające to miejsce załogi. Szukamy polskich akcentów i nie zawodzimy się. Jest tu kilkanaście pamiątek po naszych rodakach. Znajdujemy też takie rarytasy, jak grafiki wykonane przez nieposiadających we własnym kraju dostępu do morza Czechów, Słowaków i Austriaków. Dalsze kroki kierujemy do sławnej pośród miłośników żeglarstwa tawerny Café Sport, lecz z uwagi na brak miejsc ruszamy dalej, w stronę mniej znanych obiektów.
Mamy za mało czasu by odwiedzić największą atrakcję wyspy, czyli księżycowy krajobraz Capelinhos, pozostałość po najświeższej erupcji wulkanu z 1958 roku, wybieramy się za to ścieżką spacerową na Monte da Guia. Doskonały widok z tego wzniesienia na miasto i wyspę Pico, wysokie i ostre klify, czy wreszcie widok na zalaną wodami oceanu kalderę sprawiają, że ciężko nam opuszczać tę wyspę. Niestety, zakupione wcześniej bilety powrotne na prom oraz planowany na następny dzień wylot z Azorów utwierdziły nas w przekonaniu, że jeśli jeszcze kiedyś wybierzemy się w to urokliwe miejsce, to z pewnością na dużo dłużej…
Następnego dnia odbywamy ostatni spacer po Madalenie, żegnamy się z przemiłą Emilią i udajemy się na lotnisko, łapiąc kolejnego stopa, by uciec przed doganiającą nas ulewą. Opuszczamy Azory, lecz jeszcze nie Portugalię. Naszym kolejnym celem jest Lizbona, stolica tego kraju.
Z uwagi na problem ze znalezieniem chętnych na przyjęcie nas couchsurferów, jeszcze w Polsce opłaciliśmy dwa noclegi w hostelu w Lizbonie, dość blisko centrum. Dzięki temu możemy cały dzień poświęcić na zwiedzanie miasta.
Na początek udajemy się w stronę zamku św. Jerzego (Castelo de S. Jorge). Obrana przez nas trasa prowadzi to w dół, to w górę. Taka już jest Lizbona, położona na pagórkach u ujścia rzeki Tag do Atlantyku. Wędrujemy wąskimi uliczkami, mijani co chwilę przez zabytkowe tramwaje, których jest tu znacznie więcej, niż w Porto. Oglądamy miasto z licznych punktów widokowych. Czerwone dachy kontrastują z błękitem nieba i rzeki. Dochodzimy do kościoła św. Wincentego z Fory (Igreja de São Vicente de Fora), odwiedzamy Panteon Narodowy. Schodzimy na nabrzeże. Zatrzymujemy się na Praça do Comércio, robimy zdjęcie pod Arco da Rua Augusta, po czym dochodzimy do stacji metra. Po drodze kupujemy jeszcze trochę pamiątek dla najbliższych. Tu się rozdzielamy – Wojtek idzie jeszcze zobaczyć trochę atrakcji na nabrzeżu, ja wracam do hostelu. Wolę chodzić po górach, niż zwiedzać zatłoczone miasta. Lizbona wyjątkowo mi nie leży – głośna i brudna, co kawałek widzimy porozrzucane śmieci. Zupełnie inaczej, niż w odwiedzonym przez nas kilka dni wcześniej Porto.
Następnego dnia rana, kolejny, jeszcze nie ostatni lot. Docieramy do Bergamo, które wita nas słońcem, zupełnie inaczej niż tydzień wcześniej. Naszym oczom ukazują się pobliskie wzgórza, góry, a na horyzoncie majaczą ośnieżone szczyty Alp. Tym razem nie kombinujemy z noclegiem, jesteśmy już zmęczeni i od razu wynajmujemy pokój. Zostawiwszy bagaże udajemy się na spacer po starym mieście (Città Alta), położonym na wzgórzu (ok. 400 m n.p.m.). Tutejsza starówka zaliczana jest najpiękniejszych we Włoszech, a duża w tym zasługa Wenecjan, którzy przez niemal cztery wieki rządzili miastem. Mamy okazję oglądać domy i pałace z gotyckimi oknami oraz wszechobecnego na fasadach budynków i placach lwa weneckiego – symbol republiki. Duże wrażenie robią na nas mury obronne z XVI w., poniżej których roztacza się panorama na Bergamo i okoliczne góry. Trafiamy na Piazza Vecchia – plac miejski, oglądamy wieżę miejską z XI-XII wieku. Zwiedzamy kaplicę Cappella Colleoni oraz bazylikę Santa Maria Maggiore, będąca przykładem lombardzkiego stylu romańskiego. Podoba nam się tutaj. Dzięki bezpośrednim lotom z Krakowa, Bergamo pewnie stanie się celem jednej z naszych przyszłych podróży.
Następnego dnia rano jeszcze krótki spacer po mieście i autobusem jedziemy na lotnisko. Wylot do Krakowa mamy późnym popołudniem. Czas na lotnisku spędzamy dogrywając jeszcze kilka partii w tysiąca.
Z Krakowa odbiera nas Monika. Do domów wracamy w sobotę, 6 maja, tuż przed północą. Jedenastodniowy, intensywny wyjazd, którego głównym celem było wejście na Pico za nami. Do wielu z odwiedzonych przez nas miejsce mamy ochotę jeszcze wrócić. Czy to się uda, czas pokaże.
SB