Narodnaja (Ural Subpolarny, Rosja) – wyprawa trekkingowa – 18 lipca – 3 sierpnia 2019 r.

Kilka miesięcy przygotowań, załatwiania wiz, biletów kolejowych, zgody na wejście do parku narodowego Jugyd Wa (ros. Югыд Ва), transportu ciężarówką, rezerwacji hotelu w Moskwie… mnóstwo wykonanych telefonów (dzięki Olu!), napisanych maili… a cel odległy, bo pomiędzy współrzędnymi geograficznymi naszego lokalu w Bielsku-Białej i szczytem Narodnaja jest w linii „prostej” aż 2859,07 km, co przekłada się na około 1800 km jazdy busem, niemal 2200 km pociągiem i 120 km ciężarówką… a więc ponad 4000 km drogi.
I w końcu nadszedł ten dzień… 18 lipca 2019 r. w godzinach porannych wyruszamy na naszą tegoroczną wyprawę. Jest wesoło – okazuje się, że jeden z uczestników wyprawy jest przekonany, że wyjeżdżamy następnego dnia, a pod dom innego podjeżdżamy od tyłu, drogą leśną. Dodatkowo po lekturze informacji na stronie MSZ jesteśmy nieco zdezorientowani zasadami przekraczania granicy białorusko-rosyjskiej i postanawiamy pojechać przez Litwę i Łotwę.
Na nocleg wybieramy malownicze miejsce nad jeziorem Utena, odwiedzając niejako przy okazji ciekawe wzgórze Vestuvių kalnas.  Następnego dnia o poranku ruszamy na Łotwę, w stronę przejścia granicznego Terehova – Burački. Choć jesteśmy jednym z pierwszych samochodów na tym przejściu, wypełnienie wszystkich niezbędnych dokumentów oraz kilkuetapowa odprawa sprawiają, że przekroczenie granicy zabiera nam 2 godziny 50 minut. Pracownicy służb granicznych obu państw są niezwykle mili i pomocni. W końcu wjeżdżamy na terytorium Federacji Rosyjskiej.
Do Moskwy jedziemy poprowadzoną „niemal” od linijki autostradą M-9. Ruch jest niewielki, z rzadka mijamy jakieś samochody. Ciężarówek jest tu o wiele mniej, niż na polskich drogach. Z wyjątkiem lekkich zakrętów, można napisać, że widać drogę aż po horyzont.
Do Hotelu Kaufman nasza dziewiątka dociera około 20. Trójka, która przyleciała samolotem z Anglii już na nas czeka. Po zakwaterowaniu postanawiamy jeszcze zobaczyć Plac Czerwony, który nocą, pomimo padającego deszczu wygląda, jakby wciąż trwał tu okres bożonarodzeniowy. Szczególne wrażenie robi na nas charakterystyczny Sobór Wasyla Błogosławionego.
Kolejnego dnia, a jest to już sobota, przepakowujemy się, zostawiamy rzeczy potrzebne na podróż powrotną do Polski i nieco przypadkowo także telefon satelitarny, który mógłby nam się przydać w górach… Nic to, damy radę! Tramwajem linii nr 37 docieramy na dworzec kolejowy Moskwa Jarosławska, gdzie już na wstępie zaskakuje nas kontrola bezpieczeństwa (prawie jak na lotnisku). O 12:50 wyruszamy pociągiem relacji Moskwa – Workuta (nr 376) do Inty. Przejazd ma zająć nam prawie 41 godzin.
Podróż rosyjskimi pociągami dalekobieżnymi jest przygodą sama w sobie. My jedziemy wagonem typu „plakarta”, a więc z otwartymi kuszetkami. Każdy wagon ma swojego konduktora, a zamiast biletu wystarczy okazać paszport – dane pasażerów są zapisane w systemie. W wagonie jest samowar, z którego można cały czas korzystać, a na wybranych stacjach zaplanowany jest dłuższy postój – od kilkunastu minut do nieco ponad godziny – wszystko po to, aby podróżni mogli dokupić wodę i prowiant lub po prostu rozprostować kości. Co ważne, w przeciwieństwie do naszych doświadczeń z kolei ukraińskich, tutaj oficjalnie nie można pić alkoholu w przedziałach, a porządku pilnują patrole policji. Wyjątkiem w kwestii alkoholu jest oczywiście wagon restauracyjny.
Podczas podróży udaje nam się poznać grupę turystów z rosyjskiej Tuły, którzy biorą udział w krajowych zawodach turystycznych i planują trasy w różnych rejonach Uralu. Grupa, która jedzie w sąsiednim boksie planuje wejście na Narodną i Manaragę, a następnie rafting jedną z rzek. I tu pierwsze zaskoczenie – zamiast butów trekkingowych przygotowali gumowce, a prowiant mają dokładnie odmierzony i poporcjowany na konkretne posiłki i dni. Będzie ciekawie…
Do Inty dojechaliśmy w poniedziałek, 22 lipca o godz. 5:47. Punktualnie jak w szwajcarskim zegarku. Na parkingu przed dworcem czekała już na nas niebieska ciężarówka Aleksandra Maslova (dla wybierających się w ten rejon Uralu podaję numer telefonu: +7 912 955-56-03), którą za 25000 rubli (ok. 1500 zł) mamy dojechać na teren nieczynnej kopalni kwarcytu Żiełannaja (ros. Желанная). Trasę, która liczy zaledwie 120 kilometrów pokonaliśmy w prawie 8 godzin. Do zatrzymania pojazdu służył czerwony przycisk, z którego skorzystaliśmy dwukrotnie, gdy chcieliśmy zrobić zdjęcia lokalnego krajobrazu. Co ciekawe, fragment drogi od Inty do brodu na rzece Kożym (ros. Кожым) jest w dużo gorszym stanie, niż ten od brodu do bazy Żiełannaja. Mnóstwo dziur, wypłukanej przez wodę drogi… a za oknem zmieniający się krajobraz tundry. Niewysokie drzewa powoli zmieniały się w coraz niższe, aż w końcu pojawił się obszar całkowicie wylesiony. Cóż, tutaj drzewa przypominają krzewy, a ich wysokość dochodzi mniej więcej do metra. No i dzień polarny… Teren, po którym planowaliśmy wędrować, znajduje się w końcu bardzo blisko koła podbiegunowego. Można zatem wędrować także nocą.
W bazie Żiełannaja padało… mocno padało… lało… Doszliśmy do wniosku, że może warto przespać pierwszą noc w bazie, a wyruszyć dopiero rano. Okazało się, że ceny mają mocno wygórowane – przy naszej 12-osobowej grupie za noc zażądano 2000 rubli za osobę (ok. 120 zł). To dużo, biorąc pod uwagę, że nocleg w moskiewskim hotelu kosztował nas poniżej 100 zł. A więc ruszamy…
I tu można by wiele napisać o dwudniowej wędrówce. Ograniczę się do kilku zdań. Po pierwsze było wilgotno, trochę padało, trochę mżyło… towarzyszyły nam się stada komarów. Olbrzymie stada, które wykorzystywały każdą sekundę, by usiąść na naszych ubraniach. Długie spodnie, koszule, kurtki, czapki i moskitiery nie odstraszały tych krwiożerczych bestii, które starały się ugryźć nas wszędzie… Po drugie było wilgotno, mokro, bagniście… Próba wędrówki wytyczoną ścieżką kończyła się zapadaniem w podmokłym terenie, po kostkę, po łydkę, po kolana… Przekraczając rzekę (kto wymyślił, by poprowadzić szlak przez rzekę?) byliśmy już tak zrezygnowani, a butach było tak mokro, że nie wahając się pokonaliśmy jej nurt bez ściągania butów. W zależności od wybranej ścieżki było to od 40 cm do prawie metra głębokości. Pomysł wycieczki w gumowcach lub woderach jest bardzo niegłupi… Po trzecie, turyści generują śmieci. Od małego jesteśmy uczeni, by własne śmieci znosić samemu z gór, a tu jedna grupa Rosjan ordynarnie pozostawia śmieci w workach przy punkcie widokowym, a druga swoje śmieci spala. Tak, spalili śmieci… papierki, folie, butelki plastikowe… Wszystko…
Pierwszy nocleg spędziliśmy nieco powyżej jeziora Małoje Bałban (ros. Малое Балбан), w tym samym miejscu, które wybrała zaprzyjaźniona grupa poznanych w pociągu Rosjan. Rano zastanawialiśmy się, czy iść dalej, bo prawie wszystkie buty były mokre, ale w końcu zdecydowaliśmy się ruszyć. Rzekę Bałbanju (ros. Балбанью) przekroczyliśmy kilka kilometrów dalej przez bród, lecz nieco później były kolejne mokradła, bagienka… i bystry, głęboki strumień, który zdecydowaliśmy się pokonać bez butów. Na końcu naszej marszruty pojawiło się rumowisko skalne – znak, że docieramy do celu.
Drugiego dnia wędrówki około godziny 18 osiągnęliśmy jezioro Bublik (ros. Бублик), nad którym zaplanowaliśmy rozbić bazę na kilka najbliższych nocy. Widząc, że w tak trudnych warunkach terenowych pokonujemy dziennie zaledwie około 10 kilometrów, odpuściliśmy ambitne plany, koncentrując się na głównym celu, jakim jest Narodnaja (ros. Народная).
24 lipca 2019 r. był najważniejszym dniem naszego wyjazdu. Tego dnia mieliśmy stanąć na najwyższej górze Uralu. Słońce od rana przyjemnie grzało, komary wzięły sobie dzień urlopu, a rano wyruszyły w górę dwie grupy Rosjan. Wystartowaliśmy i my, około 10, bez szlaku kierując się drogą zaproponowaną przez rosyjskich turystów. Po rumowisku skalnym, skacząc z jednego kamienia na drugi, powoli pięliśmy się w górę. Miejscami potężne głazy przysypane były zalegającym tu od zimy śniegiem, dzięki czemu wędrówka była przyjemniejsza. Po osiągnięciu pierwszego grzbietu, pojawił się szlak oznaczony czerwonym kolorem zdobiącym kamienne kopczyki. Na szlaku tym spotkaliśmy znajomych Rosjan, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i w końcu po około 3,5 godzinach wędrówki osiągnęliśmy charakterystyczną przełęcz z krzyżem. Stąd jeszcze około pół godziny do wierzchołka Narodnej (1895 m n.p.m.). Około 14:30 na szczycie stanął ostatni członek naszej grupy. 
Słońce dalej przyjemnie prażyło, a bezchmurne niebo pozwalało oglądać piękną dookólną panoramę z cudownie prezentującą się Manaragą (ros. Манарага), symbolem parku narodowego Jugyd Wa. Charakterystyczne, metalowe obelisk (?) oraz miecz i tarcza skłaniały turystów do pamiątkowych zdjęć dokumentujących zdobycie szczytu. Nie zapomnieliśmy oczywiście o zrobieniu zdjęcia z banerem Oddziału PTT w Bielsku-Białej. Było sielsko.
W końcu nadszedł czas powrotu. Postanowiliśmy zejść żlebem, w którym zalegał śnieg, a którym de facto poprowadzony jest szlak. Była to doskonała decyzja. Nie dość, że po śniegu schodziliśmy szybciej i przyjemniej, niż po rumowisku skalnym, to jeszcze mieliśmy okazję obejrzeć z bliska szczeliny utworzone w zalegającym tu pewnie przez cały rok śniegu.
Ostatni członkowie naszej grupy zeszli do bazy o godzinie 19. Sprawdziły się słowa Rosjan, którzy określili czas wejścia na szczyt i zejścia z niego na 8 godzin.
.

nasza ekipa na Narodnej, najwyższym szczycie w europejskiej części Rosji

Kolejnego dnia nasza grupa podzieliła się na dwie mniejsze. Cztery osoby zostały w bazie, a trzy z nich postanowiły wykorzystać piękną pogodę i brak komarów na krótką wycieczkę w stronę przełęczy Kar Kar (ros. Кар Кар) o wysokości ok. 1200 m n.p.m. Trasa oznaczona niebieskimi kopczykami zaczyna się przy tafli jeziora Bublik i stosunkowo łatwą ścieżką prowadzi na przełęcz, po przekroczeniu której rozpościera się widok na okolicę doliny Manaragi. Po stronie południowej, nieco poniżej przełęczy, można było zobaczyć całe łany przeróżnych górskich kwiatów, co sprawiło, że uczestnicy tego wyjścia poczuli się wyjątkowo usatysfakcjonowani.
Pozostała ósemka postawiła przed sobą ambitny plan wejścia na górę Karpińskiego (ros. Карпинского) o wysokości 1802 m n.p.m. Przejście pozaszlakowe okazało się dość trudne. Na przełęcz zdecydowało się zejść trzech najbardziej doświadczonych wspinaczkowo członków grupy, lecz z uwagi na dużą ilość ruchomych głazów, które mogłyby doprowadzić do wypadku i oni w końcu podjęli decyzję o powrocie.
Kolejne trzy dni to trasa powrotna do bazy Żiełannaja. Mając na uwadze perspektywę brodzenia w bagnach i mokradłach oraz konieczność pokonania kilku rzek podjęliśmy próbę przejścia „suchą nogą”, nadkładając nieco dystansu. Okazało się, że pierwszą rzeczkę można pokonać po przerzuconej nieco poniżej szlaku metalowej rurze lub jeszcze niżej, po wystających z rzeki kamieniach. Następnie pokonując rzekę Bałbanju nieco wyżej, niż przy podejściu, można bez żadnego kłopotu przejść suchą stopą, a rozległe mokradła w pobliżu położonego nad jeziorem Małoje Bałban obozowiska hodowców reniferów, nadkładając nieco drogi, można przekroczyć w bród oraz po krzakach borówek lub całkowicie ominąć nadkładając tej drogi całkiem sporo. Szkoda, że nikt nie pomyślał o takim wytyczeniu szlaku, który omijałby te nieprzyjemne atrakcje. Wiedząc, że do bazy Żiełannaja zejdziemy dzień wcześniej, niż planowaliśmy, dwóch kolegów postanowiło dotrzeć do niej jeszcze dzień wcześniej, zjechać do Inty i spróbować przesunąć nasz transport na wcześniejszy termin. Z żadnego punktu naszej trasy, ani nawet z samej bazy nie dało się tego załatwić, nie dociera tu wszakże żaden sygnał telefonii komórkowej.
I w tym miejscu powinienem poświęcić nieco miejsca Maćkowi i Radkowi, bo to oni dostali się do Inty nieco wcześniej… Kilkugodzinna przejażdżka ciężarówką z bazy Żiełannaja do Inty w towarzystwie miejscowych dziennikarek sprawiła, że następnego dnia stali się bohaterami godzinnego wejścia w radiu Inta, opowiadając o tym, skąd wzięliśmy się w tym miejscu, o naszych przygodach na uralskich szlakach oraz prezentując próbki naszego ojczystego języka w tak odległym skrawku Rosji. Poznali także nieco to upadające miasto oraz zorganizowali miejsce w hotelu dla całej naszej grupy. W nieco sennym mieście, jakim jest Inta, stali się prawdziwymi celebrytami, a gdy po kilku dniach dotarliśmy i my, wielu Rosjan witało naszą grupę słowami: „Zdrastwujtie Polaki”.
Wróćmy jednak do pozostałych uczestników tego wyjazdu, a więc (w kolejności alfabetycznej): Cześka, Grześka, Jacka, Jurka, Kasi, Oli, Sebastiana, Staszka, Sylwii i Szymka… Obozowiska rozłożone nad rzekami z jednej strony sprzyjały kąpieli w zimnej wodzie, z drugiej nadmiar komarów zniechęcał do opuszczania namiotów. Ta grupa w trzy dni dotarła nad jezioro Bałban (ros. Балбан), a więc w pobliże bazy Żiełannaja. Widząc, że upragniony transport nie nadjeżdża (nie mieli wszak kontaktu z chłopakami w Incie), część grupy postanowiła przespacerować się do położonej wysoko, powyżej bazy, nieczynnej kopalni kwarcytu, skąd oprócz zobaczenia jej zabudowań można było podziwiać panoramę najbliższej okolicy z nieco innej perspektywy. W końcu, 29 lipca, przyjechał nasz nieco spóźniony kierowca i zabrał całą dziesiątkę prosto do hotelu Sievierianka. Tam już czekali nasi koledzy.
Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzenie Inty, miasta powstałego w 1954 roku. Nie ma tu zbyt wielu atrakcji, więc udało nam się zobaczyć wszystkie najważniejsze miejsca. Odwiedziliśmy też biuro parku narodowego Jugyd Wa, gdzie zaopatrzyliśmy się w mapy – w zasadzie na pamiątkę, choć mogą się przecież przydać do organizacji przyszłych wyjazdów. Odwiedziliśmy też poleconą przez naszych kolegów restaurację, gdzie za nieduże pieniądze można było zjeść olbrzymi talerz barszczu ukraińskiego oraz przepysznego łososia po rosyjsku. Gospodarze hotelu także okazali się przemili pozwalając nam nieodpłatnie przedłużyć pobyt do godzin popołudniowych, abyśmy nie musieli włóczyć się po mieście z plecakami oraz zorganizowali transport taksówkami na położoną 16 kilometrów od Inty stację kolejową.
W drogę powrotną do Moskwy wyjechaliśmy 31 lipca o godz. 0:14. Tym razem podróż miała potrwać 39,5 godziny. Dość powiedzieć, jak precyzyjne są pociągi w Rosji – kolega czekający na nas na dworcu kolejowym Moskwa Jarosławska zrobił zdjęcie naszego pociągu wjeżdżającego na peron o 15:43… punktualnie, tak jak w rozkładzie.
Po zakwaterowaniu w moskiewskim hotelu, gdzie czekał od niemal dwóch tygodni nasz bus (bezpłatnie), ruszyliśmy zobaczyć jeszcze jedną atrakcję rosyjskiej stolicy – jej metro. Wybraliśmy linię Kolcewaja (ros. Кольцевая) oznaczoną numerem 5 oraz kolorem brązowym. Ta linia otwarta została 1 stycznia 1950 r., a jej budowę zakończono ostatecznie w 1954 domykając okrąg linii. Na jej trasie, liczącej 19,4 km, znajduje się 12 stacji. Byliśmy na wszystkich, podziwiając rozmach z jakim została ona wybudowana. Zwiedzanie metra zajęło nam przeszło dwie godziny.
W końcu nadszedł dzień, który nadejść musiał. Powrót. 2 sierpnia, kilka minut po 6 rano opuściliśmy hotelowy parking kierując się w stronę granicy z Białorusią. Granicy, której de facto nie ma. Trzy osoby wracały do Polski lub Anglii samolotem.
Opuszczając Rosję w naszej pamięci pozostały bezkresne góry Ural, niezwykła życzliwość i gościnność mieszkańców, biedne rosyjskie wioski z rozpadającymi się drewnianymi domami oraz ogrom Moskwy, która w niczym nie ustępuje największym europejskim stolicom. Rosja to kraj olbrzymich kontrastów, który zapamiętamy bardzo pozytywnie.
Z kolei Białoruś, która była ostatnim celem naszej wyprawy, możemy zapamiętać jako wyjątkowo czysty kraj. Nigdzie nie widzieliśmy rozrzuconych śmieci, a mijane wioski, choć biedne, sprawiały wrażenie zadbanych. Tak kontrastujące w Rosji drewniane, rozpadające się domostwa, tutaj zbudowane są przeważnie z cegły lub pustaków.
Białoruś odwiedziliśmy z jednego powodu – kilkoro z nas zdobywa szczyty wchodzące w skład Korony Europy, nie mogło więc na naszym szlaku zabraknąć najwyższego wzniesienia tego kraju – Dzierżyńskiej Góry (biał. гара Дзяржынская) o wysokości 345 m n.p.m. To ponad sto metrów niżej, niż Buczkowice, w których mieszkam. W pobliżu góry znajduje się parking, z którego spacer na najwyższy punkt Białorusi nie powinien zająć więcej niż minutę… Ot, taki urok zdobywania wzniesień w krajach nizinnych.
Granicę białorusko-polską przekraczaliśmy na przejściu Bobrowniki – Bierestowica. Odprawa trwała 3 godziny 10 minut, nieco dłużej niż przy przekraczaniu granicy łotewsko-rosyjskiej. Służby graniczne po obu stronach były ponownie wyjątkowo miłe.
Do Bielska-Białej wróciliśmy 3 sierpnia rano po 24-godzinnej podróży. Ostatni uczestnik wyprawy dotarł do domu o godzinie 6.
.

nasza grupa na najwyższym wzniesieniu Białorusi – Dzierżyńskiej Górze

Podsumowując tegoroczną wyprawę warto dodać, że wzięło w niej udział sześciu członków Oddziału PTT w Bielsku-Białej oraz sześciu sympatyków. Trwała ona łącznie 17 dni, od 18 lipca do 3 sierpnia 2019 r. Udało nam się zdobyć dwa szczyty zaliczane do Korony Europy – Narodną w Rosji i Dzierżyńską Górę na Białorusi. Podczas żadnej innej wyprawy nie spędziliśmy tyle czasu odpoczywając (po pięć dni w podróży w jedną i drugą stronę, długie godziny w namiotach odpoczywając przed natarczywymi komarami). Mamy też dwóch nowych celebrytów… a co poza tym? Tego dowiecie się już podczas prelekcji, gdzie będziemy mogli zdradzić nieco więcej sekretów Uralu Subpolarnego!

SB

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2019. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.