Gdy paru członków naszego oddziału z trudem i niekłamaną przyjemnością oddawało się w ostatnich dniach zdobywaniu odległych gór (patrz: Alpy Retyckie), piątka pozostałych – dla równowagi w przyrodzie – postanowiła w myśl S.Jachowicza „Cudze chwalicie, Swego nie znacie. Sami nie wiecie co posiadacie” zaglądnąć za miedzę, a konkretnie w granice Beskidu Śląskiego w pasmie Równicy, domniemując iż być może uda się odkryć dlaczego Orłowa to akurat Orłowa, a jeśli nie to chociaż organoleptycznie dowieść niesłuszności prognoz pogodowych, które wbrew wyglądowi nieba w miejscu zbiórki – Jasienica – pesymistycznie wieszczyły deszcz. Nie bez kozery bowiem każdy zgodzi się z tym faktem potwierdzonym już co najmniej kilkanaście razy od początku roku – iż kiedy w góry wyruszają uczestnicy wypraw Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, kanie dżdżu nie uświadczą, a sucha ziemia – cóż… – takąż pozostanie.
Ale – jak w życiu bywa – nadszedł kres hojraczego optymizmu, a przynajmniej ostudziła go na chwilę niegroźna wiosenna ulewa. Ale o niej na razie sza… Wycieczkę rozpoczęliśmy w Brennej przy przystani kajakowej. Świeciło słońce, szlak łagodnie prowadził nas w górę, w gwarze rozmów zgłębialiśmy całą radość istnienia i życia, które naokoło nas – w rozkwicie – już powoli na progu lata. Gaje paprotowe, niezapominajki, kaczeńce, nieustanny świergot ptaków… Gdy my – w sumie może niezbyt się męcząc, bo wysokości zdobywanych wzniesień oscylowały w granicach 813 m.n.p.m. – mrówki niestrudzenie wykonywały mrówczą pracę. Jako że od samego patrzenia występowały na czoło krople potu, żwawo maszerowaliśmy dalej, mijani przez miłośników dwóch kółek. Minęliśmy uprawę świerka i kierując się niebieskim szlakiem doszliśmy na polanę – szczyt Orłowej. Hmm… Nic nie pomagało w rozstrzygnięciu zagadki pochodzenia nazwy na samym szczycie (brak kołujących w górze orłów, a jedynie – chwilę później – zaobrączkowana gołębica), zupełnie również nie tłumaczy nazwy wzmianka dotycząca historii samej góry a więc to, że na północno-wschodnich zboczach Orłowej znajdują się pozostałości partyzanckiego „bunkra” z czasów II wojny światowej, zwanego „bunkrem w Grapach”. Pomimo zaskakującej gościnności Orłowej a więc – zestawu wypoczynkowego dla wędrowców, pośrodku polany – fotela i krzesła – rozsiedliśmy się wśród traw aby zjeść drugie śniadanie. Przedpołudniowa parność nie ustępowała, przywodząc na myśl niepokój dotyczący zmiany pogody ale też kosze pełne grzybów – szczególnie mile widziane wśród uczestników wycieczki były podgrzybki i… czerwone kozaki. Ostatecznie po pikniku przemieszczając się ku Świniarce i dalej – ku Trzem Kopcom Wiślańskim – do wirtualnego kosza „uzbieraliśmy” jednego bliżej nieokreślonego z racji przeważającej pleśni, ale JEDNAK „jadalnego” grzyba i parę niejadalnych, więc ogólnie mówiąc – grzybobranie raczej skromne. Minęliśmy Świniorkę mając na horyzoncie Baranią Górę i wówczas właśnie złapał nas niewielki deszcz. Schroniliśmy się pod zadaszeniem „Złoty Bażant” przy Osiedlu Jastrzębie w Ustroniu, gdzie posililiśmy się ponownie, była to bowiem pora obiadu i posiadacze aparatów fotograficznych mogli obejrzeć efekty swych bezkrwawych łowów i zrobić parę zdjęć. W międzyczasie ulewa ustała i postanowiliśmy – my, którym nie straszne deszcze – zdobyć Trzy Kopce Wiślańskie i zobaczyć niespodziankę, która miała nas zaskoczyć, a o której mówił Tomasz i Ala. Ulewa wyraźnie odsuwała się na dalszy plan i wyruszyliśmy z naszego schronu w górę szlaku. Po kobiecej sesji na koniach, którą uchwyciły wścibskie obiektywy obecnych w naszych szeregach fotografów doszliśmy do miejsca, które zwie się „Telesforówka”, a gdzie – jeśliś spragniony bądź głodny – musisz użyć patelni by wezwać gospodarza tego miejsca. Tu jasno było wiadomo jeśli chodzi o źródłosłów nazwy tego schroniska, gdyż już z daleka widać było wymalowany wizerunek smoka Telesfora znanego nam z bajek, który tylko dla żartu ział ogniem, a w rzeczywistości bardzo ciepło spozierał na zaglądających do jego siedziby gości. Kolejny raz posililiśmy się i uzgodniliśmy dzięki widoczności nazwy poszczególnych szczytów m.in. Czantorię, Błatnią, Równicę, Skrzyczne. Schodziliśmy w dół zbocza piękną, kwitnącą łąką aż po drogę, wzdłuż której widać było mnóstwo buków o brązowiejących, wyschłych liściach wprost do Doliny Leśnicy. Wczesna pora pozwoliła na wspólny pyszny deser w podwojach jednej z małogóreckich góralskich gospod.
Aneta W.
.