Od kilku lat myślałem o pewnym szczycie, położonym w austriackich Alpach. Plan był taki, aby zdobyć odrobinę doświadczenia i wejść na jakieś łatwiejsze trzytysięczniki, a jak wszystko dobrze się zakończy to przystąpimy do działania. Trzy poprzednie wyjazdy zakończyły się pomyślnie i zrealizowaliśmy nasze cele, zakosztowaliśmy alpejskiej wędrówki i mogliśmy pobyć na innej, nowej dla nas wysokości.
Tym razem wyruszyliśmy w rejon Sölden-Vent, a naszym głównym celem był drugi szczyt Austrii, Wildspitze 3768 m. W składzie ekipy wyprawowej znaleźli się: Agnieszka, Natalia, Krzysiek, Tomek, Andrzej, Mateusz, Karol i Łukasz, członkowie i sympatycy PTT.
Wyruszyliśmy nad ranem ze Skoczowa, a trasa wiodła przez Brno, Salzburg, Innsbruck i Sölden. Dojechaliśmy do niewielkiej i urokliwej miejscowości Langenfeld, gdzie była nasza baza. Mieszkaliśmy w domku zbudowanym w tyrolskim stylu, a wokół pasły się owce z dzwonkami. Było tam przytulnie i miło, a wieczorami mieliśmy co opowiadać i wspominać. Było wesoło.
Po pierwszej nocce pojechaliśmy około dwadzieścia kilometrów, do Vent, na rozpoznanie. Miałem ochotę od razu skupić się na naszym głównym celu, ale postanowiliśmy najpierw zrobić aklimatyzację. Naszym celem na ten dzień była Przełęcz Ramoljoch (3189 m). Przyznaję się, że męczyłem się przez pierwsze godziny. Dyszałem, sapałem i nie mogłem wyregulować oddechu, a pot zalewał mi twarz. W połowie trasy poczułem się znacznie lepiej.
Pierwsza, „zielona” część wędrówki przypominała nasze Tatry. Następnie krajobraz zmienił się na jakby księżycowy. Wdrapaliśmy się na przełęcz. Pierwsze trzy tysiące na tej wyprawie były nasze. Dość długo siedzieliśmy na tej wysokości. Widoki były przepiękne, a w oddali widzieliśmy włoskie szczyty. Odpoczywaliśmy i przyzwyczajaliśmy się do wysokości.
Co chwilkę zerkaliśmy na Ramolkogel, który był może o dwie godziny drogi od przełęczy i mieliśmy na niego ochotę, ale nie mieliśmy zbyt dużo czasu i odpuściliśmy.
Schodziliśmy tą samą drogą do Vent, obserwując po drodze wesołe świstaki i stada kóz. Zdecydowanie polecam ten szlak.
W domku byliśmy pod wieczór. Przy kolacji – sprawdzając prognozę pogody – ustaliliśmy, że kolejne dwa dni przeznaczymy na schronisko i nasz cel numer jeden.
Ponownie przybyliśmy do Vent. Podjechaliśmy nieco w górę kolejką, aby zaoszczędzić na czasie. Znowu byliśmy na szlaku, którym zmierzaliśmy do schroniska Breslauer Hütte (2844 m). Czekała na nas miła niespodzianka. Na miejscu udało nam się załatwić pokoje, a nie mieliśmy rezerwacji. Większość sprzętu zostawiliśmy więc w schronie i podreptaliśmy w stronę trzytysięcznika.
Po nieco ponad godzinie weszliśmy na Urkundholm (3140 m). Pogoda była piękna wręcz idealna. Podziwialiśmy widoki, a te były piękne. Mieliśmy sporo czasu, dlatego do schroniska wróciliśmy pod wieczór.
W cenie noclegu mieliśmy kolację i śniadanie, co było dla nas miłym zaskoczeniem. Kolacja była pyszna i chyba zbyt obfita (zupa, drugie danie oraz deser).
Muszę się przyznać, że źle spałem tej nocy. Może to przez zbyt syte jedzenie, a może przez wysokość albo nerwy przed ważnym dniem.
Wcześnie rano, po śniadaniu, wyszliśmy z czołówkami na szlak. Zespół tworzyli: Agnieszka, Łukasz, Mateusz, Tomek i Andrzej. Pierwsza część tej wyprawy przypominała mi niższe partie naszych Tatr. Krajobraz jednak wkrótce się zmienił i wokół widzieliśmy rumowiska. Był to trudny i męczący fragment trasy. Wszystko obsuwało się wokół i było ślisko, ponieważ kamienie i skruszone skały zjeżdżały po lodzie, który był pod spodem.
W końcu doszliśmy do miejsca, gdzie rozpoczyna się ferrata. Założyliśmy uprzęże i rozpoczęliśmy się wspinać. Sama ferrata nie jest bardzo trudna.
Dotarliśmy do Przełęczy Mitterkarjoch (3470 m). Od tego miejsca rozpoczyna się kolejna, bardzo ciekawa część naszej wyprawy. Na przełęczy dotarł do nas nasz rodak, Mariusz z okolic Poznania. Całą szóstką (wraz z Mariuszem) założyliśmy raki, związaliśmy się liną i weszliśmy na lodowiec Taschachferner.
Dobrze, że wszyscy mieli okulary przeciwsłoneczne, bo słońce mocno paliło. Kiedyś, zimą, przy słonecznej pogodzie byłem bez okularów i pamiętam jak to jest…
Nie wiedziałem, że aż tyle jest tam szczelin lodowych. Pierwszy szedł Andrzej, który świetnie i bezpiecznie nas prowadził. Ostatni szedł najbardziej doświadczony Mateusz. Byliśmy wszyscy nieźle podekscytowani. Czuliśmy powagę sytuacji i jednocześnie nie mogliśmy oderwać oczu od piękna lodowca i jego groźnych, głębokich szczelin i jam o różnych kształtach.
Pod kopułą szczytową zostawiliśmy linę i raki. Samo wejście na szczyt nie trwało długo i nie było trudne. Właśnie kiedy znaleźliśmy się przy krzyżu, chmura odsłoniła nam wszystko, co piękne wokół. Były za to gratulacje i uściski. Byliśmy bardzo szczęśliwi! Udało się! Wildspitze, drugi szczyt Austrii, został zdobyty! Na szczycie byliśmy sami, co nas nieco zaskoczyło.
Po chwili już schodziliśmy i całą drogę do Breslauer pokonaliśmy tak samo, tj. przez lodowiec i zejście ferratą w dół. Na lodowcu musieliśmy uważać, gdyż śnieg był już mokry.
Ze schroniska szlakiem zeszliśmy do górnej stacji kolejki linowej i zdążyliśmy zjechać jako jedni z ostatnich. W Vent pogratulowali nam Natalka, Karol i Krzyś, a następnie wszyscy udaliśmy się do Langenfeld.
Wieczorem świętowaliśmy przy małym co nieco.
W ostatni dzień naszego pobytu w Alpach pojechaliśmy do Sölden. Udało nam się jeszcze wejść na Schwarzkogel (3016 m) oraz na Rotkogel (2947 m). Moim zdaniem to właśnie z wierzchołka Schwartzkogel są najpiekniejsze widoki, jakie mieliśmy w czasie naszej całej, alpejskiej wyprawy.
Weszliśmy na cztery szczyty, w tym ten najważniejszy dla nas. Zdobyliśmy piękną przełęcz. Pogoda nam dopisywała przez cały czas. Było wesoło i radośnie, wszystko zgrało się i pięknie poukładało. Alpy Ötztalskie zostaną nam w pamięci na zawsze. A może tam wrócimy?
Dziękuję Wam za wszystko!
Łukasz Lasicz
na szczycie Wildspitze (3768 m n.p.m.)