Drugi w tym roku szkolnym wyjazd już za nami. Tym razem wybraliśmy się w Pieniny. Trasa, którą zaproponował nam przewodnik miała prowadzić z Krościenka przez Sokolicę, Trzy Korony do Czorsztyna, a więc był to ambitny plan. Ale po kolei…
Podobnie, jak w zeszłym tygodniu wystartowaliśmy z Bielska-Białej o godz. 6. Do przejechania było prawie 150 km. Jedyny postój miał miejsce w Makowie Podhalańskim, a na miejscu byliśmy około godziny 9.
Pierwszy etap całej trasy to wejście na Sokolicę (747 m n.p.m.). Długość podejścia około 2,5 km, a suma podejść nieco ponad 400 m. Zakładany czas około 1,5 godziny.
Tempo wejścia było naprawdę dobre, a zielony szlak nie był taki trudny. Widok nas nie rozczarował. Pomimo lekkiej mżawki byliśmy i tak pod dużym wrażeniem. Sosenka na Sokolicy jeszcze się trzyma, a my trzymaliśmy się barierek. Pionowa ściana wysokośći 100 m trochę przerażała.
Po zejściu na przełęcz Sosnów tabliczka z czasem dojścia do Trzech Koron pokazywała 2h 55 minut. Weszliśmy już na sporą wysokość jednak trasa biegła skalistym wapiennym grzbietem, który nie był wcale taki równy. Co chwilę wchodziliśmy i schodziliśmy. Suma podejść była większa od sumy podejść na Sokolicę i wynosiła około 570 m.
Przejście Sokolą percią nie należało do najłatwiejszych. Zwłaszcza, gdy przeszkadzają mokre skały. Coraz dalej za nami zostawała Sokolica. Czy my naprawdę tam byliśmy?
Ostatni etap przed Trzema Koronami był już łatwiejszy. Trzeba było jedynie pokonać dosyć strome podejście oraz metalowe schody, aby zdobyć szczyt. Trzy Korony lub Okrąglica mierząca 982 m n.p.m. wcale nie jest najwyższym wzniesieniem Pienin, ale zdecydowanie warto tam być. Tym razem góra postanowiła nie pokazywać nam zbyt wiele, ale mogliśmy doświadczyć na własnej skórze zmienności pogody w górach.
Większość po zdobyciu Trzech Koron (a nawet pięciu) i udokumentowaniu wejścia, wyznaczyła sobie kolejny cel. Teraz idziemy tam wskazując palcem najwyższą górę świata, już nic nas nie powstrzyma, ale najpierw idziemy coś zjeść ;). W końcu nazwa koła zobowiązuje.
Ostatni odcinek był najdłuższy. Do przejścia było niemal 8 km. Wydawało się, że droga będzie monotonna. Doszliśmy do obszarów niżej położonych. Niespodziewanie do naszej grupy dołączył jeszcze jeden uczestnik. Był to pies pasterski, chyba biały owczarek podhalański? Chwilę później usłyszeliśmy dzwonki i wszystko było jasne. Stado owiec towarzyszyło nam przez dobrych kilkaset metrów. Wkrótce nasz towarzysz z owcami wybrał inną drogę, a my powoli dochodziliśmy do naszej mety.
Ostatnią niespodziankę zrobił nam nasz kierowca. Odebrał część osób z Przełęczy Osice i tym samym skrócił nasz marsz o 2 km. Dojechaliśmy do karczmy, aby tam się posilić, a następnie wracać w nasze Beskidy. Przeszliśmy około 15 km i choć Pieniny okazały się być tym razem tajemnicze i mgliste następnym razem może zechcą pokazać swoją inną stronę.
Andrzej