Wyjazd z założenia niektórych miał być spontaniczny. Tak się jednak złożyło, że szczegóły wycieczki, której pomysł zrodził się już przeszło miesiąc wcześniej na Krawców Wierchu, skrzętnie omawialiśmy codziennie przez cały poprzedzający ją tydzień. Wszystko dlatego, że tak bardzo nie mogliśmy się doczekać spotkania z Tatrami! Jak to jednak często bywa, plany planami, a… góry górami. Wiatr znad Tatr rozwiał nasze ustalenia, prowadząc bieg wydarzeń w nieoczekiwanym kierunku. Najbardziej spontaniczna okazała się być pogoda. Zaplanowaliśmy, że będzie słonecznie i widokowo, a ona sprawiła nam psikusa, zaskakując niskimi chmurami, deszczem, gradem i uderzeniami piorunów. Jednak po kolei…
9-osobowa ekipa wyruszyła z Bielska i okolic o 4.30. Choć potrzeby wynikające z liczebności grupy były mniejsze, jechaliśmy trzema samochodami. 2 osoby tak bardzo spragnione były bowiem Tatr, że postanowiły zostać w nich przynajmniej do niedzieli.
Obraliśmy kierunek na Łysą Polanę. Plan zakładał, że zostawimy tam jeden z samochodów, by móc zejść z Polskiego Grzebienia Doliną Białej Wody. Dzięki temu sprytnemu zabiegowi, po zejściu z gór kierowcy mogliby zajechać po pozostałe auta do Tatrzańskiej Polanki, gdzie nasza wycieczka miała się zacząć. Na miejscu okazało się jednak, że para planująca przedłużenie pobytu w Tatrach chce nocować w Zbójnickiej Chacie, więc plan uległ zmianie i w pełnym składzie, z pełnym inwentarzem samochodowym pojechaliśmy do Starego Smokowca. Stąd ruszyliśmy wiodącym przez las szlakiem w stronę Śląskiego Domu. Z niemałą satysfakcją dotarliśmy doń 40 minut przed czasem wskazywanym na drogowskazach. Zdecydowanie zasłużyliśmy na to, aby odpocząć. Bryły budynku schroniska nie można określić perłą architektury tatrzańskiej, jednak położenie u stóp samego króla Tatr dodaje jej dostojeństwa. Zresztą, co tam architektura, ważne, że mogliśmy się tu uraczyć smakiem kofoli i bylinkowego czaju!
Kiedy tu szliśmy, chmury uciekały przed nami w górę. Co rusz wydawało się, że zaraz w nie wejdziemy, lecz one wznosiły się ku niebu z każdym naszym krokiem w ich stronę. Teraz snuły się po zboczach Gerlacha, lecz widzieliśmy nad sobą skrawki błękitu i promienie słońca dodające nam wiary w to, że nasz plan pogodowy się uda. Żywiliśmy nadzieję, że słońce przegoni zbliżające się do nas od strony Smokowca ciężkie ciemne chmury. Niebo nie okazało się być jednak przychylne naszym oczekiwaniom…
Mijając krasny głęboko zieloną barwą Wielicki Staw i opadający doń strużkami wody wodospad, wspięliśmy się na próg Wielickiego Ogrodu. Ta część doliny o tej porze roku jest urokliwie rozkwiecona, po zboczach otaczających ją gór hasają kozice, a wśród głazów i kamieni biegają świstaki. I tylko mgła nie pozwoliła nam tego wszystkiego zobaczyć. Widoczność spadła do kilku metrów. Sinobiały woal chmur okrył tajemnicą piękno skalistego otoczenia szlaku, by przyciągnąć nas w to miejsce po raz kolejny. Nie zobaczyliśmy też majestatycznego Gerlacha, a położony u jego podnóży Długi Staw odsłaniał się dla naszych oczu małymi fragmentami. Dopiero przed samym podejściem na Polski Grzebień zaczęło widnieć. Schodzący z góry Słowacy zachęcali do wejścia nań, mówiąc, że po drugiej stronie przełęczy świeci słońce i są na tamtą stronę piękne widoki. Te słowa dodały nam sił do przebycia ostatniego odcinka szlaku, na którym wspomagały nas łańcuchy i kilka klamer. Nie wszystkim z naszej grupy dane były jednak malownicze pejzaże, gdyż szybko przesuwające się chmury i tu pochłonęły krajobraz. Na przełęczy odnowiliśmy siły z pomocą kanapek i sporej dawki humoru. Ten zresztą nie odstępował nas tego dnia na krok. Był też czas na obowiązkowe zdjęcia z banerami PTT Bielsko i PTT Kraków. Choć kilka nazw miejscowości wypadałoby dla ścisłości na banery dopisać, gdyż jak ustaliliśmy, z Krakowa w naszej grupie nie było nikogo, a samo Bielsko reprezentowała tylko jedna osoba.
Na Polskim Grzebieniu rozpierzchliśmy się. Wstępny plan, by przejść pętlę do Smokowca przez Rohatkę i Dolinę Staroleśną z powodów czasowo-pogodowych padł zupełnie, jednak wyłoniły się inne opcje. Troje dzielnych mężczyzn zdecydowało się zdobyć pobliską Małą Wysoką, dwoje zawróciło do Śląskiego Domu szlakiem, którym wchodziliśmy, a pozostała czwórka postanowiła schodzić Doliną Białej Wody. Niedługo po tym, gdy się rozstaliśmy, niebo wymyśliło, że uatrakcyjni naszą wycieczkę. Na początek zaserwowało nam grad. Chmury zrzucały na nas białe kulki nieustannie przez pół godziny, a było ich tak dużo, że zdołały przemoczyć nasze nieprzemakalne ubrania. Zabawa z gradobiciem nie usatysfakcjonowała jednak nieba w pełni – chciało bawić się z nami dalej. Tym razem wpadło na pomysł z burzą. Chłopaków, którzy wybrali się na Małą Wysoką, pierwsze uderzenia piorunów zastały, gdy schodzili po łańcuchach z Polskiego Grzebienia. Grupę, w której ja byłam, burza zaskoczyła przy Litworowym Stawie. Błysk dzieliły zaledwie 3 sekundy od rozchodzącego się potężnym echem grzmotu, więc oszczep pioruna wbił się w ziemię całkiem blisko. Dramaturgii dodawał fakt, że wciąż przebywaliśmy na odsłoniętym terenie, a do przebycia zostały ponad 3 godziny drogi w dół. Na szczęście niebo, widząc, że ta zabawa nie przypadła nam do gustu, łaskawie poprzestało na 6 błyskawicach i dało nam spokój. Uznało jednak, że ubrania zbyt mało nasiąkły nam wodą, a w butach jest zbyt sucho, więc zesłało na nas ulewny deszcz. Cel osiągnęło, bo stopy zaczęły nam się taplać w bajorkach. Wracaliśmy przemoknięci i zmarznięci, jednak te niedogody nie odebrały nam satysfakcji z dnia. W końcu spędziliśmy go w ukochanych Tatrach! A same góry dla wynagrodzenia nam trudów, odsłoniły się przed nami na ostatnich odcinkach zejścia. Tak, ten dzień będziemy pamiętać. Spontaniczności było w nadmiarze. Rozwinęła się w tym stopniu, że wbrew wcześniejszym zamiarom, skutkiem przygód i bólu zęba, w pełnym 9-osobowym składzie wróciliśmy tego dnia do Bielska. I tylko jedno pytanie kołacze się w głowach po powrocie do domów: kiedy znów spontanicznie wybierzemy się w Tatry?
E.S.
.