Dzień dobry, a właściwie dobranoc. Mamy 01.09.2019 r., a więc pamiętna i znana data, chyba nie muszę przypominać. Czemu dobranoc? Chyba sama godzina o tym świadczy, a więc może niektórzy idą już spać po dzisiejszej wycieczce, co była… hmm… o tym za chwilę.
Może najpierw o „dzień dobry” – zauważyłem, że coraz mniejsze grono turystów i turystek się tym „dzień dobry” pozdrawia. Rozumiem, że ktoś ciśnie pod górę w pocie czoła i nie ma siły mówić, ja też tak mam, gdy pot z czoła nie kapie, a się leje, oddechu brak, korzenie się dziwnie układają pod nogami, a kamienie na złość same podchodzą pod buty, gdy tego nie chcemy. Nie ma to znaczenia, ale czasem coś odbąkniemy „dobrybrrrbzzdrr” jak ktoś powie to „dzień dobry”, ale niestety dzisiejsza młodzież, jak nigdy (oczywiście nie wszyscy), no chyba boją się przywitać. Hmm, może ja tak strasznie wyglądam? Mam nadzieję, że to się zmieni.
W dalszej kwestii dziękuję MISTRZOWI, a właściwie Mistrzyni pióra, która mnie namówiła do napisania relacji z tej wycieczki. Co prawda nie mam takiego doświadczenia, jak MISTRZ, ale postaram się postawić oczekiwanie wykonania tego zadania na najwyższym priorytecie. Tak, tak, Celinko! O Tobie mowa, że w swej skromności nie powiedziałaś, ale ja dodam, że Twoje ponad 150 (!) opisów wycieczek było, jak nigdy, niezastąpionych, a kunszt słowa i wypowiedzi zawsze wprowadzały nas ponownie w magiczny i niezapomniany czar wycieczki, jaka miała miejsce, a jej dokładna relacja stwarzała orbitalny ruch umysłu i jeszcze raz przeniesienie się w czas wycieczki. Z kolei tym, co nie byli z nami, pobudzała wyobraźnię i fantastyczny górski świat wirtualnej wycieczki, by czuli się jakby z nami byli.
Ponadto szczególne podziękowania dla Urzędu Miasta w Bielsku-Białej za dotację. „W skrócie”, że rzucili nam trochę „hajsu, mamony, kasy, zielonych czy sałaty ”, bo bez nich nasze wycieczki byłyby – nie takie jak są, a są wspaniałe, a o czym przypominam, bo należy o tym pamiętać, a może nasi włodarze kiedyś się z nami wybiorą, na co gorąco zapraszam!
Podziękowania dla przewodnika za jego profesjonalne prowadzenie wraz z przekazaniem cennych uwag i informacji o zaplanowanej trasie, co na niej spotkamy, a czego nie, co nas spotka, a co nie, i o świetnym powiedzonku, co zawsze należy pamiętać, że „w górach jedną niezmienną stałością jest zmienność pogody”, które zawsze się sprawdza. Dziękujemy Janku!
Dzięki za obróbkę graficzną dla Grażynki i dla niezawodnego, jak zawsze, kierowcy Krzyśka, który nie wiadomo jak to robi, ale zawsze i wszędzie dojeżdżamy w całości i o czasie!
Dziękuję wszystkim zebranym i uczestnikom dzisiejszej wyprawy, ale może dość tych podziękowań, bo robi się nudno.
A więc co następuje, a raczej co nastąpiło, a powiem, że się działo… Wycieczkę zaczęliśmy o 5:30 w stolicy Podbeskidzia, Bielsku-Białej, na dolnej płycie dworca PKS, gdzie po zebraniu się i zajęciu miejsc w autokarze wyruszyliśmy w stronę Zakopanego, a ściślej w stronę Kuźnic. Tam rozpoczęła się nasza wyprawa, być może dla niektórych wyrypa, być może dla niektórych spacerek. Tam też okazało się kto i jakim tempem będzie szedł. Każdy swoim. Niektórzy zaliczani do grupy „szybkobiegaczy” mało, że zrobili zaplanowaną trasę to nadprogramowo zaliczyli Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m.), no może jak dosypiemy te 13 metrów to będzie 2000 m n.p.m. i Przełęcz Krzyżne 2112 m n.p.m. Część była na odcinku „standardowego programu obowiązkowego” – czyli Przełęczy Karb 1859 m n.p.m.
Dodam troszkę szczegółów, a więc było to tak, Zakopane, parking pod Krokwią, Kuźnice, Boczań, Skupniów Upłaz, Przełęcz między Kopami, Hala Gąsienicowa, Dolina Stawów Gąsienicowych, Przełącz Karb, Czarny Staw Gąsienicowy, schronisko „Murowaniec”, Przełęcz między Kopami po raz kolejny i Dolina Jaworzynki. Dalej to Kuźnice, parking pod Krokwią, autobus „Beskid Tour” i swoje miejsce w nim. I co? Zakończymy na tym relację.
A może coś o pogodzie chcielibyście przeczytać? No dobra. Pogoda, jak napisałem wcześniej, przy swojej stałości nie oszczędzała nam promieni słońca, które na tych wysokościach stworzyło piękną i wręcz aksamitną opaleniznę, zmieniało kolor nieba i nawet woda w stawie co chwile miała inny odcień od turkusowej poprzez lekki odcień błękitu paryskiego, aż do żółtej, pomarańczowej, brunatnej, rdzawej, wiśniowej, brązowej, czarnej, a może ktoś widział jeszcze inny. Tego lekkiego powiewu wiatru, który opiewał nas swoją siłą Coriolisa, która zmieniała się w fen, następnie w wiatr dolinny, ewentualnie wiatr górski w zależności, na którym zboczu Tatr staliśmy, z lekką nuta powiewu bryzy w okolicach tychże otaczających nas górskich stawów, bo jedni mijali je jak szli do góry, a inni odwrotnie. A czemu tak było? Zadanie domowe: sprawdźcie na mapie. Podpowiem, a kto czytał uważnie, ten wie… Matka natura zaszczyciła nas swoją obecnością w pełnej palecie barw otaczającej nas przyrody, ale niestety nie dało się nie zauważyć pierwszych i niejedynych oznak nadchodzącej złotej polskiej jesieni na złocących się w blasku słońca liściach oraz smakowitych, jesiennych darów natury, które (przypominam) w parkach narodowych są niejadalne. Poza parkami już tak.
Wracając do konkretów, bo troszkę się rozmarzyłem, około godziny 13 minut 27 sekund 14, słychać było charakterystyczne zjawisko meteorologiczne związane z intensywnym rozwojem chmur o strukturze pionowej Cumulonimbus, a mieliśmy szczęście, bo nie dopadł nas charakterystyczny i intensywny opad deszczu, ani śniegu, bądź gradu, którym czasem towarzyszą wyładowania elektryczne w atmosferze – najczęściej pioruny, dające charakterystyczne efekty świetlne i dźwiękowe (grzmoty), a te właśnie było słychać w ilości trzech, następnie dwóch i nastała cisza… a może się mylę i źle policzyłem, ale coś koło tego.
No tak, zwierzyny łownej i niełownej nie udało mi się zobaczyć poza jedną małą jaszczurką i dwoma żabkami w trawie. Można by tu przytoczyć bajkę Jana Brzechwy „Żaba”, czy legendę o księżniczce zaczarowanej w żabę, ale nie miałem odwagi eksperymentować, czy to prawda, czy tylko… No właśnie, tak to zostawmy…
Z tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie zaznaczyć, że wycieczka zorganizowana przez Oddział Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Bielsku-Białej przebiegła bez strat, jakiekolwiek by one miały być, plan został wykonany, o czym posłusznie melduję wszem i wobec, a co widziałem po zadowolonych i uśmiechniętych buziach, jest tego najlepszym potwierdzeniem. Ilość uczestników na początku i na końcu była taka sama, więc ani nikt nie doszedł, ani nie ubył. Wspomnę jeszcze raz, że nie będę podawał ile kto zrobił kilometrów i jak szybko szedł. Nie ma to znaczenia, wiadomo by start i koniec był taki, jak sobie zaplanowaliśmy, a więc udany i szczęśliwy. Bo, jedni idą szybciej, inni wolniej, jedni robią większe kroki, natomiast inni mniejsze, ale szybciej przebierają nogami, a może ktoś szedł zygzakiem, czy ruchem konika szachowego, ważne by do przodu.
Myślę, że dość tych moich wypocin. Jest 22:45 i jest jeszcze dużo wycieczek, a będzie jeszcze więcej, na co w imieniu PTT pozwolę sobie zaprosić wszystkich i każdego z osobna.
Z turystycznym pozdrowieniem dla wszystkich tych co byli i dla Ciebie czytelniku.
Jerzyk Georgius
.