Zew gór rzadko nigdy nie jest w nas całkiem uśpiony, a jedynie pokornieje wobec „prawdziwego życia”, reguł codziennej szarzyzny. Nieustannie jednak wzywa by mu sprostać, by się weń zasłuchać. Tak było i tym razem, gdy poprowadził nas czerwonym szlakiem w pocie czoła i w zachwycie nad kocioł Czarnego Stawu. Tam, na najwyższym szczycie gór polskich znowu szczęśliwi, znowu bliżsi o krok od wiedzy, co tak naprawdę ważne, a co małe i mniej istotne.
Początek prozaiczny, co nie znaczy że nieistotny – spotkania klubowe, slajdowiska PTT-owskie. Atmosfera rozmów, czyjś błysk w oku i iskra zapalna… A może by tak w Rysy? Póki jeszcze pogoda, póki złota polska jesień, co nie siecze deszczem i bywa pogodna? Tak, właśnie tak!
Tak więc zebrawszy wszystkich chętnych i jednocześnie dysponujących wolnym czasem zabraliśmy się w sobotę w Tatry Wysokie – na Rysy. Porą bynajmniej niewłaściwą by nazwać ją porankiem wyruszyliśmy autem z Bielska przez Żywiec, gdzie skompletowaliśmy załogę, w kierunku Palenicy Białczańskiej.
O 6:00 rano ruszyliśmy na pamięć już znanym czerwonym szlakiem do Morskiego Oka. Tam szybka regeneracja sił i spacer wzdłuż Morskiego Oka obserwując wyłaniające się spoza mgły szczyty skupionego Mnicha i Kazalnicy. W dalszym ciągu przeszliśmy ku krystalicznej głębi Czarnego Stawu znad którego ukazały się nam upragnione, poszarpane granie Rysów, widoczne zza tańczących mgieł. Okazało się, że ten sam pomysł co my miało mnóstwo ludzi w różnym wieku i różnej narodowości, co zaowocowało niewielkim tłokiem podczas emocjonującego mijania się podczas wspinania się i schodzenia z góry.
Podobno przy dobrej, nieskalanej pogodzie z północno-zachodniego wierzchołka Rysów (2499 m n.p.m.) roztacza się widoczność sięgająca do 100 km. Niestety, mgła odsłaniając nam łaskawie piękno pobliskich wierzchołków podczas wędrówki na szczyt zdążyła się zagęścić i zwielokrotnić swoją „masę” i gdy już znaleźliśmy się, bądź co bądź, w tłumie innych turystów, nie mogliśmy zobaczyć zbyt wiele, niemniej jednak cel został osiągnięty, co dokumentuje tradycyjne zdjęcie z bannerem PTT.
Wracaliśmy tą samą drogą, którą wchodziliśmy, co byłoby jeszcze bardziej ciekawe, gdyby widoczność odsłaniała bezmiar wysokości, ale i tak poziomu adrenaliny i endorfin z tamtego czasu nie można było porównać chyba z niczym znanym z nizin codzienności. W efekcie otarliśmy bezpiecznie do schroniska okalając Morskie Oko z przeciwległej, niż poprzednio strony, podczas gdy w międzyczasie dwukrotnie przelatywał helikopter GOPR-u, bynajmniej nie w celach rekreacyjno-turystycznych…
A potem – późny powrót do Bielska przez Kęty i Żywiec, wśród radosnej dysputy i muzyki, w gruncie rzeczy – ostatkami sił, z głowami ciężkimi od zmęczenia. Do zobaczenia znów!
Aneta W.
.