Czterech członków naszego Oddziału z okolic Skoczowa postanowiło na dobre zamknąć temat zdobywania Wielkiej Korony Beskidów. W tym celu wybrali się… No właśnie… gdzie ich w ten weekend nie było? Poniżej relacja z tego wyjazdu:
Gdy nadszedł długo oczekiwany dzień zakończenia Wielkiej Korony Beskidów, pełni optymizmu ruszyliśmy mimo nieciekawej pogody.
W miejscowości Tylicz rozłączyliśmy się. Ja „zaatakowałem” szlak prowadzący na Lackową, koledzy pojechali na Słowację, by zaliczyć brakujące trzy szczyty. Sam szlak na Lackowa z początku był typowym spacerkiem. Na trasie można było spotkać paru „turystów” dźwigających swe domki, lecz wytrwale pokonując trudności szlakowe – mowa tu o wielkich winniczkach. Miałem też możność krótko obserwować lisa, lecz rudzielec był zbyt ostrożny, gdy chciałem go uwiecznić na fotce i dal nura w trawy. Mimo padającego co chwilę deszczu nie traciłem wiary, wiedząc że jedynie potop może mnie zatrzymać. Okazało się, że nie potop, a podejście pod szczyt może sprawić figla. Deszcz sprawił, że trzeba było ostrożnie, powoli wdrapywać się po błocie, jednak udało się bez „ofiar” z wyjątkiem zabłoconych butów, które przypominały bardziej typowe buty narciarskie. Po pokonaniu trudności z podejściem zacząłem iść szukając szczytu i tu kolejny psikus, bo szczyt jest dalej. Ruszyłem raźno poszukując celu. I wreszcie jest skrzyneczka, słupek z tabliczką i radocha, że już tylko jeden szczyt mi został. Pozostało tylko zrobić fotkę i przybić pieczątkę, która akurat była w owej skrzyneczce na lince. Okazało się, że za mną szło dwoje turystów zdobywających „Koronę Gór Polskich”, którzy też mieli problemy z wejściem w błocie. Po załatwieniu „formalności” pieczątkowo-zdjęciowych cala nasza czwórka ruszyła w drogę powrotna i tu powrót był dwa razy dłuższy, niż samo wejście, bez strat zdrowotnych na szczęście. Ja wracałem do Tylicza, a moi nowo spotkani towarzysze do miejscowości Izby.
Ciekawiło mnie jak moim kolegom wiedzie się w zdobywaniu brakujących im szczytów. Na szczęście obeszło się bez komplikacji. Chłopaki szturmem zdobyli Smilniansky vrch, po którym ruszyli na podbój Minčol w Górach Czerchowskich zwiedzając dodatkowo miejsca związane z okresem II wojny światowej. I ostatni szczyt, który musza zaliczyć – Busov. Lądują w miejscowości Cigelka, poznając przy okazji osadę romska. Pozostawiając samochód, ruszyli na podbój góry, na którą z powodu błota też mieli problem z wejściem. Nie stracili „ducha walki” zdobywając brakujący szczyt.
Wróciwszy po mnie, ruszyliśmy na jeszcze jeden szczyt – Stebnická Magura na Podgórzu Ondawskim, co nam się udało mimo padającego deszczu.
Ruszyliśmy na Obidzę szukając miejsca na nocleg. Po perypetiach z miejscem noclegowym zapadła decyzja, że śpimy na Obidzy w namiotach. Samo rozkładanie namiotów odbywało się w świetle reflektorów naszego samochodu i przy czołówkach, co wywoływało salwy śmiechu. Po uporaniu z namiotami, wykorzystując dogodne warunki pogodowe (rozpogodziło się), mogliśmy podziwiać spadające Perseidy, które do pewnego czasu były widoczne.
Noc minęła w miarę spokojnie, za wyjątkiem odgłosów chrapania „zmęczonych” zdobywców. Rankiem „wypoczęci”, po zaliczeniu śniadania w warunkach polowych i złożenia „obozowiska” ruszyliśmy raźno na podbój Radziejowej. Pogoda tego nam dopisała. Szczyt, który definitywnie zamknął całość „Wielkiej Korony Beskidów” został zdobyty.
Pełni dumy ze zdobycia całości mogliśmy odpocząć na kawie oraz przy zupie z pewnej rośliny w Bacówce na Obidzy.
Podsumowanie mimo załamującej się pogody nie poddaliśmy się, udało się zrealizować cele, które sobie narzuciliśmy. Wszyscy wrócili cali i zdrowi i to jest najważniejsze.
Szczególnie dziękujemy naszemu koledze Wilhelmowi – kierowcy, który dzielnie i cierpliwie pokonywał drogi na Ukrainie, Polsce, Słowacji, Czechach i nie tylko. Wiesławowi, który jako nasz „logistyk” i kucharz wspomagał cala grupę. Łukaszowi za humor i za to jest z nami. Ogólnie wszystkim z naszej małej grupy za humor, wytrwałość i dobre towarzystwo. Wszystkim „Piratom Beskidów” serdeczne dzięki za te wspaniale dni które spędziliśmy i spędzamy.
Andrzej Koczur
.