Podobno w marcu jak w garncu, a tu okazuje się, że styczeń może bywać równie kapryśny. Po siarczystych mrozach w poprzedni weekend przyszło niespodziewane styczniowe przedwiośnie. Prognozy nie napawały optymizmem, ale mimo ruszyliśmy na szlaki, tyle tylko, że odpuściliśmy wyższe góry i poprzestaliśmy na Beskidach.
Inspiracja i zachęta Tadzia do wspólnego lub indywidualnego wędrowania szlakami Beskidu Śląskiego z Ustronia przez Równicę, Brenną, Błatnią do Wapienicy skusiła siedmiu ochotników (relacja tutaj). Samoorganizacja ma tą zaletę, że miano przewodnika małej grupki może przypaść każdemu i plany spontanicznie też zmienić można. Tak też się stało w tej ekipie. Przewodnikiem mianowany został najmłodszy uczestnik Wojtek, a grupa zamiast planowanych około 20 km wydłużyła sobie trasę i przeszła prawie 25 km.
W Beskid Śląski wybrał się również Łukasz z rodziną, w czteroosobowym składzie powędrowali na Wielką Czantorię.
Kolejna „bezpieczna” pięcioosobowa grupa, w której miałam przyjemność wędrować ruszyła z Targoszowa żółtym szlakiem na Leskowiec, ze szczytu skok na plenerową kawę do schroniska i po powrocie na szczyt dalej za czerwonymi znakami przez Przełęcz Beskidek do skrzyżowania szlaków na Smrekownicy, a potem już tylko zejście na metę w Targoszowie. Dzięki pomysłowi i badaniom synoptycznym Wioli, wykluczającym w naszej czasoprzestrzeni opady deszczu, udało nam się tego dnia przemoczyć w śnieżnej brei tylko buty. Leskowiec odwiedzili też w sobotę Ania i Darek, ale niestety nie udało nam się spotkać.
Następna grupa, kojarzona chyba przez wszystkich jako ekipa Leszka ruszyła w pięcioosobowym składzie szlakami Beskidu Małego z przysiółka Wielka Puszcza na Kocierz, by po przejściu około 19 km dotrzeć na metę. Pewnie wielu z nas wędrowało w sobotę czy niedzielę po Beskidzie Małym, ale złapanym okienkiem pogodowym na spacerze z pieskiem pochwalił się tylko Łukasz z żoną. Z kolei Kazik odmeldował się na Czuplu.
Najdalej tym razem wybrał się Grzegorz z synem. Postanowili odwiedzić Pogórze Orawsko-Jordanowskie i przejść odcinek GSB z Rabki do Jordanowa, a że czuli niedosyt, to na deser wyskoczyli jeszcze na Koskową Górę.
Czy to wszyscy? Na pewno nie, ale być może my – szczęśliwcy mieszkający w górach, wędrówek po pobliskich szlakach, w kiepskiej aurze i bez spektakularnych widoków nie traktujemy już jako wyjścia w góry, tylko jako zwykły weekendowy spacer.
GŻ