Wyłamując się tym razem z planu wyjazdowego PTT, kameralną grupą zaplanowaliśmy alternatywną wycieczkę w Worek Raczański (Beskid Żywiecki). Specjalna, bo urodzinowa okazja wymagała specjalnego wyjazdu. I tak powstał plan dwudniowego wypadu, podczas którego przeszliśmy prawie 30 km i spaliśmy w malowniczo położonym schronisku zaraz pod szczytem Wielkiej Raczy.
Nie lubimy maszerować tymi samymi szlakami, więc wybraliśmy transport komunikacją publiczną. Do Żywca zgarnął naszą czwórkę nowy górski kolega z Hawiarskiej Koliby – Łukasz. Poranna kawusia z maszkietem w cukierni przy dworcu wydała nam się dobrą okazją do dopełnienia urodzinowych „formalności”. W końcu prezent był bardzo praktyczny i mógł przydać się na szlaku. W Żywcu spotkaliśmy się z ogromną życzliwością kierowcy busa, który był uprzejmy poczekać i opóźnić odjazd o parę minut, gdy już po kupnie biletów okazało się, że musimy koniecznie (!) przeparkować samochód. Dalej już bez przygód dojechaliśmy (na tylnej kanapie) busem do Rycerki Górnej, skąd ruszyliśmy szlakiem czarnym na Praszywkę Wielką (1043 m n.p.m.), zwaną przeze mnie Parszywką. Wysiłek włożony w podejście długie i miejscami dość „parszywe” został nam wynagrodzony pięknymi widokami z polany na szczycie. Miło było wyłożyć się na trawie i obficie rozłożyć obok wyniesione maszkiety. Nigdzie nam się nie spieszyło, więc nieco przedłużyliśmy chwilę sielankowego postoju. Powtórzyliśmy to chwilę po zejściu na Przysłopie Potóckim (845 m n.p.m.), zaproszeni na herbatkę przez sympatycznych bazowych Studenckiej Bazy Namiotowej prowadzonej przez Oddział Uczelniany PTTK z Gliwic. Pomimo zwijania bazy chętnie witali i częstowali wszystkich turystów ze szlaku. Trzeba przyznać, że to był bardzo przyjemny, choć niespodziewany, postój. Dostaliśmy herbatę na wypasie! Cytrynka, pomarańcza, imbir, goździki, sok malinowy – mieszanka wg uznania i do tego ciasteczka. Można by posiedzieć dłużej, ale trasa przed nami była jeszcze długa… szybkim krokiem, już bez dłuższych postojów, stromym podejściem zdobyliśmy Bendoszkę Wielką (1144 m n.p.m.) z krzyżem milenijnym, a potem zeszliśmy biegusiem do schroniska na Przegibku. Niestety nie mieli już słynnej grzybowej zupy, ale na szczęście inne też mają pyszne. Do zupki nasz solenizant, ku zaskoczeniu wszystkich wyciągnął z dużego plecaka pudło zimnych przekąsek.
Po obfitym posiłku uzupełnionym izotonikiem byliśmy gotowi na pokonanie drugiej połowy naszej trasy. Noo… trzeba przyznać, że przerwy, te planowane i nie, znacznie wydłużyły nam czas przejścia. Doszliśmy łącznikiem do szlaku granicznego – czerwonego. 4,5 godziny marszu falistym grzbietem granicznym przed nami! Chcieliśmy jednak zdążyć, żeby podziwiać zachód słońca z tarasu widokowego na Wielkiej Raczy. W zasadzie udało by się… trasę pokonaliśmy fajnym, szybkim tempem nadrabiając prawie godzinę. Nogi napędzane izotonikiem niosły nas żwawo bez względu na podejścia pod Kikulę czy Jaworzynę. Na szczęście szlak wiele ze szczytów trawersuje (Bugaj, Wielką Czerwonkę, Orła i Małą Raczę), co pozwala na utrzymanie szybkiego marszu przez cały czas. Niestety. Chmury deszczowo-burzowe dopadły nas tuż za Małą Raczą i całkowicie zasłoniły grzbiety górskie, przynosząc za sobą lekką mżawkę i ochłodzenie. Po kilkunastu minutach zobaczyliśmy jednak zielony dach schroniska. Wiele osób postanowiło w taki sposób jak my wykorzystać ostatni weekend wakacji i udało nam się poprosić przemiłe turystki o zrobienie zdjęcia naszej piątce z banerem i schroniskiem w tle, które i tak ledwo było widać. Na zachód słońca się nie załapaliśmy, ale z Grażą i Grzegorzem już zaplanowaliśmy pobudkę skoro świt na wschód słońca.
W schronisku na Wielkiej Raczy (z 1934 r., w którego budowę zainwestował Oddział Bielski PTT) było ciepło i gwarno. Zdążyliśmy złożyć zamówienie jeszcze przed zamknięciem bufetu. Kusiła nas też możliwość skorzystania z sauny, ale tak dobrze nam się gawędziło przy suto nakrytym stole, że całkowicie zapomnieliśmy o tym pomyśle. Wieczorna kolacja była również okazją do kontynuacji świętowania. W zakamarkach plecaka znalazło się urodzinowe ciasto, wesołe wisienki, maszkiety i odpowiednie do okazji napoje. Jednak szybko wyszło z nas zmęczenie po ponad 21 km trasie i „marszobiegu” w jej kilku ostatnich kilometrach. Z nadzieją na pogodny świt wmontowaliśmy się grzecznie na piętrowe łóżka i z przyjemnością oddaliśmy się zasłużonemu odpoczynkowi.
Niedzielny poranek z okien schroniska nie wyglądał zachęcająco. Pochmurno, silny wiatr, dopiero co przestało padać… Wyciągnęliśmy więc polarki oraz kurtki z plecaków, starając się nikogo nie obudzić i zdecydowani ruszyliśmy na szczyt Wielkiej Raczy (1236 m n.p.m.). Kilka kamiennych schodów, 10 metrów polanki, znów kilka schodów i stanęliśmy na tarasie widokowym. Porywiste podmuchy szarpały peleryną Grażyny we wszystkie strony. Włosy targane wiatrem stworzyły instalację kołtuna, a zmarznięte dłonie z trudem próbowały utrzymać aparaty i telefony, za pomocą których chcieliśmy uchwycić tę przepiękną chwilę. Pomimo chmur na wschodzie, wkrótce pojawiła się pomarańczowa tarcza słońca, coraz wyżej i wyżej. Widok nas nie rozczarował (gdyby nie ten słup!). Gniazdo Romanki, Pilsko, nieśmiale wychylająca się Babia Góra, dwa garby Rycerzowej, pasmo graniczne Worka Raczańskiego tworzyły ciemne kontury witrażu na rozświtającym różnymi kolorami niebie. Na północy w szarości chmur Beskid Śląski z najwyższą Baranią Górą i odcinający się od pochmurnego nieba nieco ciemniejszą barwą szarości – Beskid Mały. Nieco na południe, gdzieś w oddali majaczyły kontury Tatr, dalej samotna w przestrzeni kulminacja Wielkiego Chocza oraz Mała Fatra z poszarpanym grzebieniem Wielkiego Rozsutca (zdobytego przez członków wyjazdu z bielskim PTT w sobotę) i regularnym, stożkowym kształtem Stoha.
Usatysfakcjonowani i trochę wychłodzeni wiatrem z przyjemnością położyliśmy się jeszcze na godzinną drzemkę w cieplutkim łóżeczku. Rano śniadanko, kawusia, wspólne zdjęcie z banerem na szczycie i o godzinie 10:00 ruszyliśmy w dalszą trasę – szlakiem czerwonym do Zwardonia. Szybko przekonaliśmy się, że określenie „zejście do Zwardonia” jest nieadekwatne… Szlak schodził w dół, aby później ponownie wysilić nasze nogi na stromym podejściu na Obłaz (1042 m n.p.m) i Magurę (1073 m n.p.m.). Ruszając w drogę, za Praszywką Wielką widzieliśmy burzę i ścianę deszczu przesuwającą się wzdłuż doliny, na szczęście nasza trasa nie znajdowała się na tej linii. Zakładając jednak, że tym razem i tak nas dorwie jakaś ulewa (wg prognoz) nie zrezygnowaliśmy z 4,5-godzinnej trasy. Okazji do dłuższych przerw nie było (burze było słychać raz po polskiej, drugi raz po słowackiej stronie), ale marsz spowalniała moja miłość do jeżyn, które nęciły czernią swych dojrzałych owoców, praktycznie wzdłuż całego szlaku. Wkrótce i reszta grupy zainteresowała się kującymi krzaczkami przy szlaku…
Planowaliśmy dłuższy postój w Chacie Skalanka, ale po pierwsze studenci zwijali bazę i dali nam 20 min na wypicie herbaty, po drugie zza koron drzew, z południa szła na nas ciemna chmura. W tym przypadku nie trzeba było grzmotów, żeby poczuć grozę… mieliśmy 40 min do Zwardonia i ogromnie dużo szczęścia. Po kilku minutach wyskoczyliśmy na wąską asfaltową drogę, skąd zgarnęła nas do VW T4 przemiła parka wracająca z imprezy muzycznej w Chacie Skalanka (pozdrawiamy serdecznie i dziękujemy jeszcze raz!). Uratowali nas przed burzą i totalnym urwaniem chmury! Wysiedliśmy przy dworcu PKP w Zwardoniu i na tym nasze szczęście się nie skończyło. Zaraz złapaliśmy autobus do Żywca (kursujący w ramach zastępczej komunikacji PKP) i nie namyślając się długo wpakowaliśmy się do środka. Gdy dogoniły nas ciemne szaro-granatowe chmury, rozlało się i rozgrzmiało na dobre. Spod kół, w koleinach, tryskały wachlarze wody. Gdzieniegdzie woda skapywała z włazów do wnętrza, a bywało i tak, że wlewała się na podłogę spod drzwi niskopodłogowego autobusu. Mieliśmy farta, że udało nam się uciec przed totalnym przemoczeniem, a przede wszystkim burzą w wysokim otwartym terenie. W drodze powrotnej z Żywca, mając w zapasie sporo czasu i przy aprobacie wszystkich zatrzymaliśmy się jeszcze na pożegnanie na pyszną pizzę…
Dziękuję całej ekipie za wspaniały wyjazd pełen radości, pięknych widoków, parszywych podejść, maszkietów i szczęśliwych zbiegów okoliczności. Naszemu Solenizantowi życzymy jeszcze raz wszystkiego dobrego mając również nadzieję, że sprezentowany drobiazg będzie dobrze służył. Dziękujemy naszemu kierowcy Łukaszowi, który nas pozgarniał i poodwoził bezpiecznie do domów, Graży za piękne zdjęcia i wisienki oraz Lesiowi za foto-support i domowe przetwory. Pozdrawiamy też wszystkie życzliwe nam osoby, które spotkaliśmy podczas naszego dwudniowego przejścia!
Martyna Ptaszek
.